„Dziewczyny nad wyraz” są reklamowane jako „Seks w wielkim mieście” dla millenialsów i rzeczywiście trudno znaleźć lepsze hasło promocyjne, bowiem mamy tu do czynienia z opowieścią utkaną z kobiecych – silnych i niezależnych – narracji. O ile jednak w kultowym już serialu z końca lat 90. akcja rozgrywa się wokół tytułowego seksu, będącego źródłem – często efemerycznego – szczęścia, a bohaterki realizują się głównie jako niestrudzone zdobywczynie męskich serc, o tyle w opowieści Sarah Watson wyzwolenie oznacza nie tylko nieskrepowaną afirmację seksualności, ale przede wszystkim – buńczuczne rozsadzanie wszelkich patriarchalnych schematów i triumf dziewczyńskości.
Jane (Katie Stevens), Kat (Aisha Dee) i Sutton (Meghann Fahy) pracują w redakcji „Scarlet”, popularnego magazynu kobiecego, prowadzonego przez charyzmatyczną redaktorkę naczelną (i królową serialowego drugiego planu) Jacqueline Coles (Melora Hardin), którego rzeczywistym odpowiednikiem – ze względu na filozofię i globalny zasięg – byłby „Cosmpolitan”. Oglądając pierwszy odcinek „Dziewczyn nad wyraz”, można odnieść wrażenie, że to serialowa składanka motywów i postaci dobrze już znanych zarówno z dużego, jak i małego ekranu, co nie będzie zresztą rozpoznaniem chybionym. Twórczynie i twórcy opowieści o trzech ambitnych i utalentowanych dwudziestopięciolatkach stawiają bowiem na wyrazistość skontrastowanych bohaterek i bohaterów, w pewnym sensie ukonkretniających istniejącą już galerię przewidywalnych i rozpoznawalnych typów charakterologicznych. Cały świat przedstawiony wydaje się skądinąd dość schematyczny, ale niekoniecznie należy czynić z tego zarzut, ponieważ serial Watson jest skonstruowany jako swego rodzaju utopia siostrzeństwa, będącego tutaj wartością czy raczej siłą absolutną.
W redakcji „Scarlet” panuje matriarchat rozumiany jako system, w którym kobiety nie tyle sprawują całkowitą władzą, ile konstytuują nowy porządek, oparty na negacji binarnych, patriarchalnych podziałów na to, co męskie i kobiece, moralne i nieprzyzwoite, atrakcyjne i godne pożałowania. Jesteśmy w zaludnionym przez feministki i feministów królestwie równouprawnienia, które w social mediach stoi takimi hashtagami jak #bodyshaming, #slutshaming, #empoweringwomen czy #equality. Co istotne, wymienione hasła nie funkcjonują w scenariuszu jako nośne formułki-wydmuszki, ale zostają wpisane w – często bardzo przejmujące, choć (na szczęście!) dalekie od melodramatyzmu, opowieści bohaterek i obudowane społeczno-politycznymi kontekstami.
Serial „Dziewczyny nad wyraz” staje się tym samym czymś na kształt feministycznej „biblii pauperum” albo po prostu popkulturowym zbiorem lekcji z feminizmu. Jego twórczynie i twórcy w kolejnych epizodach opowiadają bowiem o sprawach ważnych zarówno dla kobiet, jak i wszystkich tych, których dominujący system traktuje jako Innych, spychając ich ma margines słyszalności i widzialności, a jednocześnie rozwijają wątki z repertuaru tzw. guilty pleasures. Nie oznacza to jednak, że sceny, w których mowa o gwałcie lub dyskryminacji ze względu na kolor skóry/orientację zostają niebezpiecznie uproszczone albo przeestetyzowane, a przez to skompromitowane. Wręcz przeciwnie – brutalizm łączy się tutaj w zaskakującej harmonii z poetyką symbolu, czego najlepszym chyba przykładem odcinek, w którym zgwałcona artystka stoi w jednym z miejskich parków, w obu dłoniach trzymając, ciężką skądinąd, wagę, czyli atrybut mitologicznej Temidy, bogini sprawiedliwości. Performerka czeka na inne kobiety, które zdecydują się uczynić swój ból widzialnym. Postulat przywracania głosu tym, którym z różnych powodów został on odebrany, wydaje się obecny właściwie w każdym odcinku, co tylko dowodzi spójności całego zamysłu.
W „Dziewczynach nad wyraz” najbardziej brutalne zdarzenia nie są przedstawione bezpośrednio na ekranie, ale zostają przeniesione w sferę, często szalenie sugestywnych, narracji, co można tłumaczyć nie tylko wyborami o charakterze estetycznym, ale także istotną dla całego serialu problematyką sprawczości słów. Dużo uwagi poświęca się tutaj etyce dziennikarskiej i odpowiedzialności za historie, które się opowiada z jednej i mowie nienawiści z drugiej strony. Właściwie w każdym odcinku można zauważyć aluzje do bieżącej polityki i kampanii społecznych, które – co istotne – nie są strywializowane. Niektóre sceny mogłyby nawet stać się inspiracjami dla aktywistek i aktywistów, czego przykładem przeprowadzona przez bohaterki w mediach społecznościowych akcja zachęcająca kobiety do regularnego badania piersi albo ironiczny cykl zdjęć męskich sutków, których płeć nie jest jednak oczywista, co w prosty, ale jednocześnie wywrotowy sposób dekonstruuje nałożone na kobiece ciała absurdalne obostrzenia.
Publiczność pokochała pierwszą odsłonę „Dziewczyn nad wyraz” właśnie za ich aktualność i pozytywnie wartościowaną dziewczyńskość. Drugi sezon zapowiada się równie obiecująco – w dwóch najnowszych odcinkach pojawiają trudne rozmowy o seksie oralnym czy nieheteronormatywnej tożsamości, a do popularnych hashtagów dołącza #blackpride. Chociaż świat przedstawiony w serialu jest w oczywisty sposób idealizowany i równie nierealny jak rzeczywistość „Seksu w wielkim mieście”, twórczyniom i twórcom udaje się odczarować kobiecą telewizję ze stereotypów.
Alicja Muller