Biorąc pod uwagę poprzednie dokonania Chazelle'a, można by się spodziewać, że znów wystrzeli nas na orbitę muzycznych wrażeń, zmuszając Ryana Goslinga do wykonywania kosmicznych ewolucji tanecznych przy dźwiękach „Fly me to the moon”. Nic bardziej mylnego - jego ,,Pierwszy człowiek" jest stonowany, pozbawiony finezji poprzedników, za to stanowi znacznie bardziej kompleksowe studium męskiej ambicji.
Trzy pełnometrażowe filmy Chazelle'a łączy wyżej wspomniany wspólny mianownik, co prowokuje do spojrzenia na nie jako swoisty tryptyk - choć możliwe, że reżyser, którego umysł zdaje się być kopalnią rozwiązań realizacyjnych, wcale nie planuje porzucić frapującego go zagadnienia, wciąż będąc gotowym sprawdzić się w zupełnie nowej formie. W ,,Pierwszym człowieku" postacią targaną ambicją jest nie kto inny, jak amerykański bohater narodowy. Chazelle nie tyle postanawia rozprawić się z jego legendą, ile ją załatać, konstruując pełnokrwisty portret mężczyzny, który by uporać się z traumą, postanawia uciec aż na Księżyc. Walka, którą będzie musiał stoczyć, rozegra się jednak głównie w jego wnętrzu, a próżnia kosmosu wraz z towarzyszącą jej ciszą, pozwoli wyjątkowo głośno wybrzmieć pustce, z którą zmaga się od czasu utraty córki. To człowieczeństwo - nie heroizm - jest clou biopicu opowiadającego losy autora „wielkiego kroku dla ludzkości”. I dlatego, wbrew licznym opiniom o jego zbędności, nie jest to bynajmniej film niepotrzebny - zwłaszcza w momencie, gdy Stany Zjednoczone, mierząc się z gorzką weryfikacją swoich mitów, łakną, zdaje się, nie patriotycznych ikon, a ludzkich bohaterów. Co zabawne, przeciwnie uważa wielu amerykańskich polityków ze stajni Trumpa, bojkotujących film za pogłębianie podziałów społecznych poprzez demitologizację herosa Armstronga.
Chazelle nie tylko, jako pierwszy filmowiec, poświęca tyle uwagi labiryntowi emocji introwertycznego Neila, ale przede wszystkim sprowadza nas na ziemię - i nie tylko po to, by obserwować nadzorujących misję pracowników NASA, ale również zajrzeć do domów astronautów, w których ich żony, jak Janet Armstrong (w tej roli świetna Claire Foy), pozostawione same sobie wraz z gromadkami dzieci, usiłują prowadzić normalne życie - z radiem w tle, zawsze gotowe na nadejście złych wiadomości. Ich mężowie uzależniają się od przebywania poza ziemską atmosferą; one próbują nauczyć się nie uzależniać swojego szczęścia od ich krótkich powrotów. Tłem dla ambicji członków misji Apollo, Chazelle czyni również wyścig Stanów Zjednoczonych ze Związkiem Radzieckim o eksplorację kosmosu, na którym skupiły się poprzednie filmy o misji na Księżyc pokroju ,,Apollo 11” (1996). W ,,Pierwszym człowieku” ten kontekst przyjmuje jednak wzmiankową formę, ustępując miejsca rozważaniom na temat utraty i sposobów radzenia sobie z rodzinną traumą.
Jeśli, podobnie do mnie, jesteście zagorzałymi miłośnikami pierwszych dwóch filmów Chazelle’a, możliwe, że ,,Pierwszy człowiek” nie chwyci was tak za serce - niemniej jednak, Damien dołożył starań, byście poczuli cokolwiek. Choć to już nie to samo cielesne napięcie - zaciśnięte mimowolnie pięści, rytmiczne postukiwanie stopą i nerwowy skurcz łydek, zwiastujący ostre zakwasy, którym skutkowało oglądanie scenicznego pojedynku bohatera ,,Whiplash” (2014) i jego profesora. Reżyser znów funduje nam serię ekranowych doznań, z powodzeniem wpisujących się w założenia teorii zmysłów. Kamera prowadzona jest tak, by widzowie mogli odczuć zawroty głowy Neila, towarzyszące ćwiczeniom na symulatorze nieważkości i dryfowaniu w przestrzeni kosmicznej. Sceny rodzinne również sfilmowano ,,szybująco”, manierą Terrence’a Malicka, jak gdyby chciano podkreślić element niestabilności, który wprowadza do życia Armstrongów księżycowa misja.
Mimo, że pomysł Chazelle’a na stymulację publiczności daleki jest królującemu właśnie w kinach climax’owemu mistrzowi, trzeba przyznać, że zdolnością konstruowania punktu kulminacyjnego młody reżyser dorównuje starzejącemu się enfant terrible współczesnego kina. Choć twórca ,,La La Land” (2016) porzuca w swoim trzecim filmie muzykę jako motyw, to z nią samą nie może się rozstać - zwłaszcza w klimaksie, którego siła oddziaływania, i w ,,Whiplash”, i w obsypanym Oscarami musicalu, oparta była na rytmie i dźwięku. Niezwykłe piękno finału ,,Pierwszego człowieka” Chazelle również wydobył za pomocą akustyki, a mówiąc ściślej, kontrastu między zmasowaną muzyką, a próżniową ciszą, która ogarnia uczestników misji po otwarciu drzwi statku. Samotność Neila, wyrażana ze zmiennym skutkiem poprzez zdystansowaną grę Goslinga, dźwięczy w uszach, a my, zamiast ekscytować się wielkim krokiem dla ludzkości, mamy ochotę krzyknąć: zejdź na Ziemię, Neil! I chyba o to autorowi chodziło.
Magdalena Narewska