Image
Nie jestem czarownicą

Debiut filmowy Rungano Nyoni manewruje na krawędzi świata absurdu i nieco poważniejszej diagnozy współczesnych realiów społecznych Afryki. Przy dobrym wyważeniu obu stron, ogląda się interesującą metaforę ludzkiej dehumanizacji – i nie chodzi tu tylko o magię zamieniającą człowieka w kozę.

Podczas kolejnego punktu wycieczki z serii typu „magiczna strona Afryki”, recyklingowo produkowanej przez anonimowe biuro podróży, zaciekawieni turyści spoglądają na grupę kobiet do których przywiązane są długie, białe wstęgi. Kierowca-przewodnik-król-wycieczki wyjaśnia: – Służą one do zapobiegania lataniu czarownic. Na pytanie: czy kiedy latają, mogą zabijać ludzi, przewodnik odpowiada: – Dlatego zwykle latają – by zabijać. Humor i groza sceny początkowej filmu „Nie jestem czarownicą” udzielają się całej tej nominowanej w Cannes za najlepszy debiut produkcji.

Komizm w debiucie reżyserki urodzonej w Zambii wyraża się poprzez różne warstwy fabularne. Od zabiegów, których nie powstydziłaby się brytyjska grupa komików spod znaku Terry'ego Gilliama, dostrzegalnych w scenie z oskarżenia dziewczynki o bycie wiedźmą w komisariacie młodej oficer, aż po kreację zarządcy eksponowanej grupy „czarownic”, Pana Bandy (Henry B.J. Phiri). Komediowe wstawki adekwatnie oddają poziom absurdu sytuacji, w której wini się dziewczynkę za latanie i odcinanie rąk niewinnym rolnikom. Konwencja ta nabiera rumieńców w momentach, dzięki którym nabieramy pewnych wątpliwości, czy aby czasem ten plemienny zabobon nie rodził w jakiś sposób dziwacznych owoców prawdy.

Po stronie grozy (mniejszej lub większej) przemawia zarówno próba odczytania filmu w kluczu krytyki marksistowskiej (a dokładniej – piętnowania systemu kapitalistycznego i mechanizmów wyobcowania i ludzkiej eksploatacji) oraz w ujęciu potępiania skutków wiary w koszmarne przesądy. Ciemniejszą stroną historii małej Schuli (granej przez świetną Maggie Mulubwę) jest kontekst, który wyczytać musimy już na własną rękę, a który dotyczy prawdziwych obozów znajdujących się w Ghanie, gdzie trzyma się w nieludzkich warunkach w sumie ponad tysiąc kobiet oskarżonych o „czarnoksięstwo”.


Próbując jednak interpretować film wyłącznie w optyce klucza ideologicznego, stanie się on miałkim lub powierzchownym konceptem dotyczącym obserwacji, którym każdy z nas nauczył się przytakiwać z wyuczonym współczuciem. W obrazie Nyoni się one pojawiają, nie przejmują jednak kontroli nad całościową wizją dzieła. Reżysersko potrafiła ona znaleźć równowagę pomiędzy przekazem światopoglądowym, a autorskim spojrzeniem chociażby na wizualną przestrzeń filmu, oddającej pewne honory pięknym pejzażom sawanny.

Pewnych refleksji nasuwa również paradoksalna sytuacja, w której dziewczynka – po oskarżeniu i osadzeniu w obozie czarownic (za własną, choć manipulowaną socjotechnicznie zgodą) – po czasie uzyskuje szansę na swoją edukację (nawet jeżeli krótkotrwałą). Podobne do tych dylematy są częścią subtelnych perspektyw związanych z ceną utraty wolności i ociężałym, ale jednak skutecznym przyzwyczajaniem człowieka do jego niedoli. Służą temu kontrasty kreacji starszych kobiet w obozie, znoszącym swój los ze stoickim spokojem, oraz małej Shuli, która z czasem odkrywa grozę narzuconej egzystencji.

Debiut Rungano Nyoni to nadzieja na rozpowszechnienie słabo znanego (czy w ogóle ledwo istniejącego) kina afrykańskiego. Łącząc autorskie ujęcie z oryginalnym i aktualnym tematem, film ten zyskał uznanie daleko poza granicami Czarnego Kontynentu. Potrzeba jednak jeszcze wielu czarów, aby produkcje te na stałe znalazły się w repertuarze kina przeznaczonego dla złaknionych przygód turystów nowoczesnego świata.

Iwo Garstecki