„Moja polska dziewczyna” to film fabularny udający dokument. Nie jest jednak mockumentem, a raczej mistyfikacją rzeczywistości. Z reżyserami filmu - Ewą Banaszkiewicz oraz Mateuszem Dymek – rozmawiamy o różnicach pomiędzy dokumentem, a fabułą, trudnościach w realizacji „Mojej polskiej dziewczyny” oraz o niezależności w kinie.
Julia Smoleń: Myślę, że nie jeden aspirujący dokumentalista po obejrzeniu „Mojej polskiej dziewczyny” zastanowi się nad tym czy na pewno chce robić dokumenty...
Ewa Banaszkiewicz: Przede wszystkim, ja nie mam nic przeciwko dokumentalistom oraz dokumentom. Zamysł był znacznie szerszy. Wydaje mi się, że była to bardziej krytyka nas samych jako artystów.
Mateusz Dymek: Tak, przede wszystkim krytykujemy nasze doświadczenia związane z zawodem. Film jest bardziej o tym, że żeby zbliżyć się do jakiejś osoby trzeba poznać jego najciemniejsze strony. Dokument był bardziej narzędziem do tego, by o tym opowiedzieć.
EB: Ale myślę też, że czasami jako artysta człowiek ma wzniosłe ambicje, chce jakoś skomentować świat. A tak naprawdę chodzi o to, żeby ktoś ciebie lubił i adorował. Widać to szczególnie u aktorów, ale uważam, że każdy artysta chce być choć troszkę uznawany. Nie krytykujemy więc dokumentalistów, stricte ale generalnie świat sztuki.
Wasza bohaterka, Alicja też ma potrzebę bycia widoczną, adorowaną. Ta chęć zaistnienia Alicji to znamię XXI wieku z całym zapleczem vlogerek i innych influencerów czy może jednak uniwersalna potrzeba zwykłego zauważenia, paląca potrzeba bliskości?
EB: Chyba i jedno i drugie. Bardzo się inspirowaliśmy video blogerkami, dość sporo tego oglądaliśmy.
MD: Alicja jest też aktorką. A dużo aktorów ma potrzebę widoczności, wiecznego zwracania na siebie uwagi.
EB: To jest taki narcyzm, który istnieje teraz w społeczeństwie. Kiedyś to było krępujące, nie było także narzędzi do tego jak Facebook, czy Youtube właśnie. Teraz afiszowanie jest normalne. Mechanizm, żeby być kimś ciekawszym niż naprawdę jesteśmy jest naturalny. Ludzie chcę zwracać na siebie uwagę.
W waszym filmie dużą rolę odgrywa forma i estetyka. Panuje wręcz natłok środków, który uwodzi. Chcieliście sprawić wrażenie, że robi to młoda hipsterska reżyserka, czy jest to Wasz osobisty styl?
EB: Raczej jest to styl naszej bohaterki-dokumentalistki, choć bardzo nas interesuje poszukiwanie nowego języka filmowego.
MD: Wcieliliśmy się w myślenie Katie. Większość była już zaplanowana na poziomie scenariusza. Bardzo interesuje nas to co się dzieje online. Taka eklektyczna mieszanka różnych form. Jednak forma odzwierciedla też treść naszego filmu. Dla vlogerów każdy sposób, żeby zwrócić na siebie uwagę jest dobry, dlatego dużo się dzieje na poziomie samej estetyki. Było to dosyć trudne. Musieliśmy to wyważyć. Nie chcieliśmy, żeby ten natłok był irytujący.
A jest jakaś zasada dlaczego niektóre ujęcia były czarno-białe, a inne kolorowe?
EB: Te wszystkie wykreowane momenty były kolorowe. Wszelkie wyobrażenia, jak na przykład scena z lalkami Barbie. To były tak jakby sesje fotograficzne Katie. Trzeba też przyznać, że w pewnym momencie wprowadzanie koloru stało się to intuicyjne.
Film nie jest oczywiście dokumentem, ale jednocześnie ciężko mi potraktować go jako fabułę. Jak cienka jest według was granica pomiędzy fikcją a prawdą w kinie? Może w ogóle nie ma takiej granicy?
MD: Żeby było jasne – ten film w ogóle nie jest improwizowany. Scenariusz napisaliśmy bardzo starannie. To co było trudne, to nasze założenie, że film ma być tak jakby dokumentalny. Na przykład – wkładaliśmy dużo tak zwanego brudu do dźwięku, żeby to sprawiało wrażenie jakieś realności. A jeśli chodzi o różnice pomiędzy fabułą, a dokumentem… Ktoś kiedyś powiedział nam w szkole, że jeśli porównać film do rzeźbienia to fabuła jest gliny, a dokument z marmuru. Wydaje mi się, że to trafna metafora.
EB: Chcieliśmy, żeby ten film był bardzo realistyczny. Nie chcieliśmy typowego mockumentu, w którym fałsz może być wyczuwalny. Oglądaliśmy dokumenty, robiliśmy duży research. A na planie musieliśmy oduczać się zwyczajów z filmu fabularnego. Kiedy np. puentowaliśmy scenę to zdawaliśmy sobie sprawę, że przecież konkretne chwile w rzeczywistości nie są puentowane, że one swobodnie przepływają. To było chyba najtrudniejsze. Wydaje mi się, że w mockumentach czuć minimum fałszu, czuć też aktorów. A mieliśmy takie reakcje na festiwalach, że ludzie myśleli, że to jest prawdziwe, że to naprawdę dokument.
MD: Mimo, że wchodziliśmy przed projekcją, żeby zapowiedzieć film…
EB: A z drugiej strony w filmie jest taka lekka ironia. Jak chociażby w scenie, kiedy bohaterka mówi, że pojedzie z filmem na wszystkie festiwale. To było takie przymrużenie oka.
Dlaczego nie zdecydowaliście się na całkowitą mistyfikacją – na performance, w którym Katie jeździłaby na festiwale jako prawdziwa reżyserka „Mojej polskiej dziewczyny”? Myślę, że wzbudziłoby to bardzo dużo szumu.
MD: Był taki pomysł, żeby zrobić z tego happening. Ale nam nie zależy na tym, żeby oszukiwać. Zależy nam na szczerości. Jesteśmy dość krytyczni wobec filmów, którzy udają, że są dokumentami, a jak na nasze oko wcale nimi nie są. Ta forma wydaje mi się niemoralna.
EB: Padały takie pomysły marketingowe na początku. Ale czuliśmy, że to zły pomysł.
MD: Była taka sytuacja z festiwalem dokumentalnym w Korei. Wysłał go tam nasz agent sprzedaży. Zakwalifikowaliśmy się, gwarantowali nam przelot, i tak dalej. Zapytaliśmy się ich, czy na pewno wiedzą, że jest to fabuła, a nie dokument. Odpisali nam, że przepraszają za taką pomyłkę, że nie mieli pojęcia, że jest to film fabularny. Nie mówię tego dlatego, żeby kokietować, że tak świetnie ich nabraliśmy, ale po to, żeby podkreślić, ze naprawdę mogliśmy tam pojechać, zobaczyć Koreę, obejrzeć jakieś filmy… Ale nam nie o to chodziło. Mieliśmy własne przesłanie, a to by podważało naszą pracę. To są takie tanie sztuczki. Kiedyś jako student może bym to zrobił, dzisiaj już nie.
Powiedzieliście, że Katie, wasza bohaterka-reżyserka jest amatorką. Czy to wpływa na jej sposób kręcenia dokumentu? Chodzi mi o jej dość niemoralne postepowanie wobec Alicji, o sytuacje, których nie umiała utrzymać pod kontrolą.
EB: Myślę, że to jest bardziej komentarz, że w imię sztuki wiele można poświecić. Albo nawet – że za dużo można sobie pozwolić. To było dla Katie uzależniające, wciągające. Chcieliśmy też pokazać co się dzieje kiedy masz, jako reżyser, władzę.
MD: Ona stopniowo przekraczała te granice.
EB: Kilka razy wspomina też, że poszukuje prawdy. I to są takie wielkie i szlachetne słowa, a przecież jej zachowanie w ogóle takie nie jest. Żyjemy w takim świecie w którym sygnalizuje się jacy jesteśmy dobrzy. To widać nawet w #metoo Teraz wszyscy wspierają kobiety, a kilka lat temu mieli to gdzieś. Teraz pytanie, czy dzieje się tak, że się zmieniamy, czy tylko idziemy ślepo za tym co wypada. Chcemy być podziwiani i szlachetni, ale co za tym tak naprawdę idzie…
Film zrobiony jest o polskiej bohaterce, przez polskich reżyserów, ale jednak w Londynie oraz w języku angielskim. Chcecie robić filmy tam, czy tutaj?
EB: Cały czas nie wiemy.
MD: Oczywiście im większa widownia tym lepiej. Ale cały czas zastanawiamy się gdzie tak naprawdę robić filmy, gdzie jest lepiej mieszkać. Póki co mieszkamy w Londynie, ale Polska nas bardzo ciągnie. Nasze serce jest w Polsce.
Wasz film jest w sekcji konkursowej Inne spojrzenie. Inne od razu nasuwa myśl kategorię, w której mieści się również niezależność i wolność. Dzisiaj w Polsce można tworzyć niezależne kino? Może to tylko fikcyjna kategoria?
MD: Ale czy w tej sekcji są faktycznie filmy niezależne?
Mówię tylko o samym założeniu.
EB: Zawsze można. Ale czy ludzie albo władze będą chcieli takie filmy oglądać? W Polsce na przykład jest trochę inaczej niż w Anglii. Tutaj naprawdę filmy publiczne są finansowane, jest na to dużo pieniędzy i wszyscy przyzwyczaili się do takiego komfortu. Zobaczymy co będzie dalej. Wiadomo, że można robić wolne filmy, ale czy ludzie będą chcieli je oglądać? Nie wiem. My postaramy się takie filmy dalej robić.
Rozmawiała: Julia Smoleń