Image
Małgorzata Gorol

– Utraciłam wszystkie role, jakie w życiu do tej pory zrobiłam, całą moją wykonaną do tej pory pracę. Dagmara to pierwsza postać, która przetrwa i której nikt mi już nie zabierze – mówi w wywiadzie Małgorzata Gorol, aktorka teatralna i filmowa.

Iwo Garstecki: Myślisz, że aktorowi łatwo stracić twarz?
Małgorzata Gorol: Ja tracę ją z przyjemnością. Dlatego też stałam się aktorką – ponieważ chcę ją tracić, chcę o niej zapomnieć. Takie oderwanie od siebie jest zawsze przyjemne; traktuję je jako pewien rodzaj odpoczynku.

Jesteś aktorką, która długo „wychodzi” z roli?
- Trudno jest mi odpowiedzieć na to pytanie. Z jednej strony ten proces faktycznie we mnie przez jakiś czas trwa. Pozostawione cząstki z zagranej ostatnio roli zaczynają fermentować. Z drugiej – w szkole zarzucano mi, że jestem przeintelektualizowaną aktorką i gram z głowy, a nie z serca. Potraktowałam to wtedy jako mocny i krzywdzący zarzut. Granie z dystansem jako świadome (używając tylko jednego z wielu możliwych pojęć) reprezentowanie postaci, jest czymś, nad czym pracuję i co mam w jakiś sposób wrodzone. Nie należę do aktorów, którzy robią sobie terapię na scenie i używają swego zawodu w sposób onanistyczny. Choć zdobyte doświadczenie jest coraz większe, uważam się cały czas za młodą aktorkę, która potrafi zdystansować się do granych ról.

Czy w przypadku roli w filmie „Twarz” Małgorzaty Szumowskiej miałaś do czynienia z takimi zalegającymi cząstkami odegranej postaci? Co zostało Ci z Dagmary?
- Minęło już dużo czasu od momentu realizacji tego filmu. Z rzeczy bardziej przyziemnych – zostały mi włosy blond. Przez ponad rok bawiłam się tą odmianą, chociaż nigdy nie marzyłam, aby być blondynką. Jednocześnie zdałam sobie sprawę z czegoś bardzo ważnego. Przeszłam przez wyjątkowo trudny okres tracenia teatrów i tracenia ról. Utraciłam [przez wymianę władzy w Teatrze Polskim we Wrocławiu i Teatrze Starym w Krakowie – przyp. red.] wszystkie role, jakie w życiu do tej pory zrobiłam, całą moją wykonaną do tej pory pracę. Tymi cząstkami i odpryskami, o które pytasz, jest więc żałoba – za postaciami i za światami, w które się wchodzi. Pamiętam, jak rozpłakałam się za kulisami na próbie generalnej spektaklu „Kopciuszka” w reżyserii Anny Smolar w Teatrze Starym. Zdałam sobie wtedy sprawę z tego wszystkiego, co tracę; z faktu, że produkuję nowe role w teatrze, w którym prawdopodobnie również je utracę. Podczas krakowskiej premiery „Twarzy” uświadomiłam sobie, że Dagmara to pierwsza rola, która przetrwa i której nikt mi już nie zabierze. Żadna decyzja ministerialna ani marszałkowska tego nie zmieni.

Jak się czujesz widząc teraz swoją zarejestrowaną na stałe twarz?
- Mam wtedy odczucia podobne do tych, jakie pojawiają się, gdy patrzymy na zdjęcia nas przedstawiające. Z jednej strony widzimy siebie, z drugiej – nie jesteśmy tymi osobami. Dostrzegamy jakąś dziwną postać, z dziwnymi ubraniami i odmiennym stylem. Podobnie jest z oglądaniem naszych zdjęć z młodości, w których ujawnia się osobliwy, zamknięty świat, uruchamiający w nas wspomnienia. Widok mnie-Dagmary odsyła do obrazów sprzed 2 lat, w których muszę zmienić teatr oraz miasto, do walki o Teatr Polski i do utraty zespołu. Te doświadczenia składają się na trudny i jednocześnie bogaty okres w moim życiu.

Myślisz, że tak ogromne emocje mogą Ci towarzyszyć przy jakiś następnych realizacjach filmowych?
- Nigdy się to już nie powtórzy. Głównie ze względu na to, że jest to mój debiut kinowy. Oczywiście byłam wcześniej gościem na planie, grałam epizody. Młody aktor jednak marzy o tym, aby wejść do tej filmowej piaskownicy i zacząć się samemu w niej bawić. Wyjątkowe w przypadku „Twarzy” były powroty i ponowne po pewnym czasie spotkania na planie. Niezapomniane były również plenery oraz przygoda, te wszystkie wycieczki i wspomnienia wspólnego oglądania meczu Polska – Portugalia wraz z całym zastępem testosteronu uosobionego w pracownikach naszego planu. To wszystko było wielką przygodą. Marzę, aby ona się jeszcze powtórzyła – ale debiut zdarza się tylko raz. Byłam wtedy na nieustannym standby’u, Mateusz [Kościukiewicz – przyp. red.] czytał sobie w przerwach książkę, a ja byłam stale czujną, przejętą debiutantką.

Czy ten stosunkowo długi okres między zdjęciami sprawił, że w międzyczasie zmieniło się Twoje postrzeganie tej realizacji i tematu, jaki porusza?
- Trudne pytanie. Czekałam na dystrybucję „Twarzy” obserwując wydarzenia, jakie miały w tym czasie w Polsce miejsce. Miałam obawy, że pokażemy ją w kinach za późno. Okazało się, że się nie spóźniliśmy, że jest to film „na teraz”. Oczywiście „Twarz” inaczej zadziałałaby dwa lata temu i jeszcze inaczej w innym czasie – ale bez względu na chwilę dystrybucji, wywołuje ona u ludzi jakąś reakcję. A ja wciąż jestem jej ciekawa.

Myślisz, że Szumowska otworzyła w Polsce jakąś debatę?
- Uważam, że ta debata teraz musi być nieustająca i do jej otwarcia nie trzeba używać na przykład pomnika Jezusa w filmie. Niezależnie od tego, czego w sztuce dotykamy i o czym rozmawiamy, to w jakimś sensie rozmawiamy o Polsce. Bo trzeba o niej rozmawiać.

W zasadzie co innego nam pozostaje?
- Pozostaje nam działanie.

Skoro rozpoczęliśmy naszą rozmowę od twarzy, to na niej zakończmy – co myślisz o twarzy Mateusza Kościukiewicza?
- Podoba mi się! Uważam, że jest bardzo interesująca. Grałam nie tylko z jego twarzą, ale też z maską Waldemara. To pytanie też o to, czy aktor gra twarzą czy gra „środkiem” … Ja grałam z oczami Mateusza, więc z tym drugim. Pamiętam, jak podczas mojego pierwszego dnia zdjęciowego, kręciliśmy scenę zaręczyn na kładce, która rozpoczyna się od zbliżenia na mnie. Byłam spanikowana. Pierwsze, co zrobiłam, to popatrzyłam w oczy Mateuszowi. Zadziałało to na mnie uspokajająco, przeniosło mnie w przestrzeń wyobraźni. Przestałam się martwić, czy dobrze to zagram. Wiedziałam, że jest partner, jest mięso i jest ekstra.

Dziękuję bardzo za rozmowę!

 

Rozmawiał: Iwo Garstecki

 

fot. Kamila Szatan