Image
fot. Agnieszka Fiejka

Za rolę w „Ataku Paniki” (reż. Paweł Maślona) została nominowana do nagrody festiwalu Netia OFF CAMERA w kategorii najlepsza aktorka. W filmie wcieliła się w Monikę – rozhuśtaną emocjonalnie pisarkę, która podobnie jak pozostali bohaterowie, stopniowo wpada w wir destruktywnych emocji i zdarzeń prowadzących do tytułowego ataku.

Łukasz Twardowski: Co dzieje się w sytuacji, kiedy nasze lęki zaczynają przejmować nad nami kontrolę?
Magdalena Popławska: Kręcąc „Atak Paniki” trochę o tym rozmawialiśmy. Nad lękami ciężko nam zapanować, ponieważ są problemami głęboko ukrytymi; żeby sobie z nimi poradzić, trzeba rzeczywiście nad tym pracować i trzeba tego chcieć. Czasem to jest trudne, bo lękowe sytuacje wydają się komfortowym środowiskiem, dobrze je znamy.

Czy istnieje jakieś wyjście?
– Przede wszystkim oddychać i wyciągać wnioski na przyszłość. Trzeba się zastanowić, czym to jest spowodowane. Coś zawsze uruchamia ten wulkan i erupcję złych emocji. Jak już wiemy, co na nas tak działa, to potem można nad tym pracować.

Jest Pani szczęśliwą osobą?
– Chyba tak, ale zajęło mi to dużo czasu. Bardzo długo byłam nieszczęśliwa. Wydaje mi się, że szczęścia musiałam się zwyczajnie nauczyć. Z pewnością pomaga pokora, docenianie tego, co się ma i przede wszystkim praca nad sobą.

Kreacja pogruchotanej wewnętrznie kobiety po przejściach z „Ataku Paniki” nie jest pierwszą taką rolą, w którą się Pani wcieliła. Nie boi się Pani, że to może być pułapka?
– Trochę się boje. Przede wszystkim dlatego, że dobrze mi te role wychodzą i rzeczywiście często obsadzają mnie w „histerycznych” rolach. Nie chce się znudzić, sobie samej i widzom. A czasem jestem już zmęczona płakaniem. Miałam taki kryzys na przykład po roli w serialu HBO „Bez Tajemnic”. Grałam dziewczynę z chorobą dwubiegunową i wieloma problemami. Dużo emocji i dużo łez. Myślałam, że wyczerpałam limit i już nigdy nie będę umiała płakać. No ale okazało się że jeszcze nie.

Chciałaby Pani grać radosne bohaterki z ułożonym życiem?
– Wiesz co, tak do końca to może nie, wolałabym jeszcze poszukać czegoś nowego. Chyba między rozpaczą a radością jest jeszcze tysiąc innych emocji do zagrania. Maja Ostaszewska namówiła mnie na wzięcie udziału w serialu „Diagnoza”, gdzie grałam w pierwszym sezonie poukładaną, spokojną, stonowaną Martę Artman, żonę lekarza. Wydawałoby się, przynajmniej pozornie, że bohaterkę jakoś wewnętrznie stabilną, z dwójką dzieci, domem. Niestety, życie bardzo ja doświadcza, wywraca się jej całe życie i w drugim sezonie gram już zupełnie coś innego. Nieszczęśliwą, nieprzewidywalną złamaną osobę.

Poza pracą na planie jest Pani także aktorką teatralną. Jak pogodzić dwa tak pozornie nieprzystające do siebie światy jak teatr Warlikowskiego i seriale telewizyjne?
– To w zasadzie godzą inni, trzeba tylko pogodzić terminy (śmiech). Moim zdaniem to się świetnie dopełnia, bo my w teatrze trochę inaczej pracujemy i na czym innym nam zależy. W filmie czy w serialu jesteśmy zależni bardzo od techniki, w teatrze mamy większą wolność i intymność. Z pewnością za to doświadczenia z teatru można wykorzystywać w kinie i na odwrót. I myślę, że właśnie ta wielorakość w uprawianiu tego zawodu jest najciekawsza i najbardziej rozwijająca.

Podczas festiwalu Netia OFF CAMERA była Pani gościem panelu dyskusyjnego poświęconego kobietom w serialach. Czego brakuje Pani w polskich filmach i serialach?
– Chciałabym, żebyśmy coraz częściej zabierały głos. To jest super przestrzeń! Zawsze byłam zakochana w kobietach; nie tylko w kinie, to są jakieś niezwykłe osobowości. Fascynuje mnie ta wieloznaczność, którą mamy w sobie. A odkąd jestem matką i poszerzyło mi się pole widzenia to uważam, że jesteśmy jakimiś He-mankami. Jesteśmy świetnymi superbohaterkami.

A w kinie? Jest generalnie coraz lepiej?
– Nie chcę się bawić w jakiegoś filmoznawcę, bo nie śledzę go tak dobrze, żeby się wypowiadać jak ono bardzo się zmienia. Wydaje mi się, że przez to, że my, kobiety zabieramy głos, jesteśmy wyzwolone, śmiałe, to kobiece kino automatycznie też staje się dużo odważniejsze. Tematy, które porusza na przykład Szumowska czy Holland są radykalne; a to z pewnością daje impuls do zmian.

Czym jest dla Pani niezależność?
– Dla mnie niezależność jest bardzo ważna, bo z natury jestem bardzo upartym i przekornym człowiekiem. Chociaż uprawiając taki zawód jak ja często jest się zależnym od nastrojów; od tego jak inni Cię widzą, jak z innymi się współpracuje. Aktorstwo to bardzo delikatna sfera, pełna emocji. Czasem się zdarzy, że ktoś chce to wykorzystywać w niefajny sposób i trzeba się umieć ochronić. Kiedy jest się w pewnym sensie kompletnie zależną od innych osobą, tym bardziej trzeba o tę swoją niezależność walczyć.

Łukasz Twardowski


fot. Agnieszka Fiejka