Image
Kadr z filmu "Love after love"

Pytanie „czy jesteś szczęśliwy?” nie pada z ekranu, w odpowiedzi za to pojawia się zdanie zakończone kolejnym znakiem zapytania. Bo czym w ogóle jest i w czym wyraża się szczęście? Pewnie w miłości, chciałoby się rzec, najbanalniej w świecie. Ale jak delikatnie zauważa reżyser „Love After Love” Russell Harbaugh momenty szczęścia mogą nadejść też w chwilach kryzysu.

„Love After Love” to film o miłości i śmierci. O chorobie, przyjaźni, relacjach rodzinnych, związkach, seksie. Po prostu o życiu. To też jeden z tych filmów, których tempo nie jest zawrotne i poprzetykane nagłymi zwrotami akcji, choć reżyser wierzy w inteligencję widza i wrzuca nas w rozmaite sytuacje w dość odległych odstępach czasu. Kolację zaręczynową z nową partnerką poprzedza przenoszenie zwłok na nosze, po nieudanej randce przychodzi kolejna, całość wieńczy ponowna śmierć. „Love After Love” to film, w którym bohaterowie, niczym u Czechowa mogliby mówić: „ach, jak ten czas płynie”, ale tego nie robią, unikając na szczęście zbędnej tautologii i pretensji.

W znakomitym scenariuszu nie ma luk, które mogłyby nas wytrącać z bądź co bądź linearnej, choć skupionej na ostrych cięciach, narracji. Reżyser nie wybiera doniosłych momentów niczym z rodzinnego albumu, skupia się raczej na niuansach, rzeczach i sytuacjach na pozór nieistotnych, żeby dokonać na temat człowieka kilku trafnych obserwacji. Nie rości sobie też praw do wygłaszania mądrości i mówienia do nas, widzów, ex cathedra. Raczej zawiera z nami przymierze, nić porozumienia, utkaną z banalnych momentów, w których możemy się przejrzeć i jednocześnie polubić (bądź nie) jego bohaterów.

Fabuła skupia się na relacji owdowiałej Suzanne (Andie MacDowell) z dorosłym synem (Chris O’Dowd), wokół których jak satelity, krążą pozostali członkowie rodziny, przyjaciele i kochankowie. Towarzystwo gromadzi się na wspólnych kolacjach, na których przy lampce wina czyta się wiersze i dowcipkuje o życiu erotycznym głowy rodziny. Pomimo dość schematycznego podziału ról na strapioną matkę i niedojrzałego syna, dzięki odpowiedniej dramaturgii twórcom udaje się utrzymać satysfakcjonujący balans, rozpięty między dwojgiem głównych, tak różnych od siebie, bohaterów. Całość utrzymana została w konwencji amerykańskich dramatów obyczajowych z lat 70-tych czy 80-tych, z gruboziarnistą fakturą zdjęć i pobrzmiewającym w tle dźwiękiem łagodnego fortepianu.

Ten efekt to również zasługa dobrego aktorstwa, przemyślanej obsady oraz scen, w których czuć dozę improwizacji i zaufania, którym obdarzył swoich aktorów reżyser. Dobrze było zobaczyć dawno niewidzianą MacDowell w roli dojrzałej, pięknej, wyrozumiałej kobiety, której dzielnie partneruje neurotyczny, niespokojny O’Dowd. Ich uczuciowe rozterki oglądamy ze zrozumieniem i ciepłem, które nawet w punktach krytycznych (jak zdrada) nie są piętnowane. Jesteśmy tylko ludźmi – chciałoby się powiedzieć. A igranie z miłością, parafrazując cytat ze sztuki Alfreda de Musseta na którą wybierają się bohaterowie filmu, wpisane jest na stałe w naszą prozę życia.

Kolejne seanse odbędą się 4, 5 i 6 maja w Małopolskim Ogrodzie Sztuki. Film "Love after love" walczy o nagrodę w Konkursie Głównym 11.NETIA OFF CAMERA ,,Wytyczanie drogi”.

Marcin Miętus