Image
fot. Kamila Szatan

W zawodzie ceni sobie odwagę i niezależność, bo, jak sama przyznaje, jest aktorką, a nie gotowym do sprzedaży produktem. Taka też jest grana przez nią bohaterka “Serca miłości” - bezkompromisowa, silna i nieszablonowa. Justyna Wasilewska opowiada nam, jak stała się Zuzanną Bartoszek. 


Paulina Januszewska: Jako aktorka jesteś związana przede wszystkim z teatrem, ale coraz częściej możemy Cię także zobaczyć w kinie. Co było dla Ciebie największym wyzwaniem, kiedy wchodziłaś w świat filmu?
Justyna Wasilewska: - Obie te formy posługują się całkowicie różnymi środkami wyrazu i wymagają zupełnie innej dynamiki pracy. Teatr jest nastawiony przede wszystkim na działanie zespołowe. Idea spektaklu, jak i jego finalny kształt tworzą się między ludźmi, są udziałem wyobraźni całej ekipy. Z kolei film podporządkowany jest bardziej wizji i kreacji reżysera. Nie oznacza to, oczywiście, że aktorzy nie mogą poszukiwać niezależności na planie, jednak pole do eksploracji własnej wrażliwości jest tutaj stosunkowo niewielkie. Myślę, że najważniejsze i zarazem najtrudniejsze w sztuce filmowej jest zrozumienie jej i własnych ograniczeń. Chodzi o to, by nauczyć się efektywnego minimalizowania poszczególnych środków w taki sposób, by móc zmieścić je w niewielkim obiektywie kamery.


W Twojej filmografii dominują jednak postaci kobiet, które żyją na przekór ograniczeniom i zastanym standardom, jak choćby Zuzanna Bartoszek w “Sercu miłości”. Czym sugerujesz się przy wyborze ról?
- Już na początku swojej kariery wybrałam określoną drogę zawodową, którą chcę podążać. Jestem nastawiona na samorozwój, pragnę robić rzeczy wartościowe i pozwalające mi chronić siebie oraz własną wrażliwość. Nie chodzę na castingi do filmów, które mnie nie interesują. Nie traktuję też aktorstwa jak maszynki do zarabiania pieniędzy. A to niejako sprawia, że takie, a nie inne role przychodzą do mnie same. Nie twierdzę jednak, że przebieram w propozycjach. Wydaje mi się, że większość polskich aktorek nie ma tego luksusu, ponieważ w naszym kraju pisze się bardzo mało ciekawych ról dla kobiet.  Ale te, które powstają są bardzo wymagające.

Do roli w filmie Łukasza Rondudy musiałaś m.in. przejść wielką przemianę fizyczną, ale też podjąć wielkie ryzyko - zagrać żyjącą artystkę. Nie bałaś się, że nie sprostasz oczekiwaniom Zuzanny Bartoszek?
- Oczywiście, że się bałam. To było chyba najtrudniejsze w tej roli. Ale Zuzanna i Wojtek [Bąkowski - przyp.red] mieli świetne podejście do filmu. Wydaje mi się, że traktowali mnie i Jacka Poniedziałka na zasadzie kolejnego artystycznego eksperymentu, projektu, performance’u. Zobaczyli w nas swoje avatary. Ja na ich miejscu prawdopodobnie oszalałabym na punkcie potrzeby kontroli kogoś, kto miałby mnie zagrać. W “Sercu miłości” stało się inaczej - także dlatego, że w pewnym momencie całkowicie odcięliśmy się od rzeczywistości.


Jak to wyglądało w Twoim przypadku?
- Musiałam powiedzieć sobie: koniec, żegnam Zuzannę Bartoszek, żegnam Justynę Wasilewską. Teraz staję się nową, niezależną postacią. Inspirowaną kimś innym, ale całkowicie autonomiczną. Bez takiego ograniczenia - wycięcia siebie i Zuzanny, nie wyobrażam sobie realizacji tej roli, bo musiałabym kontrolować każdy swój ruch i żyć pod nieustanną presją dorównania rzeczywistości. Dlatego pozwoliłam, by filmowa Zuzanna weszła we mnie intuicyjnie. Można więc powiedzieć, że w “Sercu miłości” przez dwa miesiące byłam wyjęta z własnego życia i osobowości. Na dodatek, gdy teraz oglądam film, mam wrażenie, że to nie ja w nim gram - dziwne, ale fascynujące uczucie.


Jak przygotowywałaś się do roli?
- Robiłam wszystko, by uprawdopodobnić moją bohaterkę pod względem fizycznym. Ten aspekt jest szczególnie istotny w wizerunku Zuzanny. Jej ciało, sposób poruszania się i, rzecz jasna, wygląd same w sobie są objawionym dziełem sztuki, są częścią artystycznego performance’u. Chodziłam więc na lekcje vogue’ingu, uczyłam się pracy z ciałem na przeróżnych warsztatach. Potem zgoliłam włosy i brwi, wchodząc w tę postać na 100 procent. Istotne było też dla mnie poznanie i zrozumienie sztuki współczesnej, dlatego starałam się dotrzeć do większości prac Zuzanny, Wojtka i wielu innych artystów z tego kręgu twórczości. Chciałam w ten sposób dowiedzieć się, jakimi narzędziami się posługują, w jaki sposób chcą dotrzeć do odbiorcy, jak przebiega u nich ich proces twórczy. Było to całkowite różne od tego, czym na co dzień zajmuję się w teatrze.


“Serce miłości” to jednak nie tylko opowieść o sztuce, ale także o specyficznej relacji, jaka łączy Bartoszek i Bąkowskiego. Jak wspominasz współpracę w duecie z Jackiem Poniedziałkiem?
- Bardzo pomogło nam to, że znaliśmy się wcześniej i pracowaliśmy razem w teatrze. Związek Zuzanny i Wojtka powstał jako zderzenie dwóch stworzonych przez nas avatarów. Dokładnie wiedzieliśmy też, na czym polega dynamika w relacji tej dwójki. Porównałabym to do ciągłego przeciągania liny. Taką samą grę prowadziliśmy z Jackiem na planie. Sądzę, że zrodziło się to w sposób bardzo naturalny i intuicyjny. Byliśmy parą silnych osobowości walczących o niezależność - w sztuce i w życiu.


A w kinie? Czym jest Twoim zdaniem owa niezależność?
- To pielęgnowanie w sobie wrażliwości i samodzielne myślenie. Odwaga w pokazywaniu swoich wizji, poglądów, spostrzeżeń i dawanie możliwości dowolnego odbierania ich przez widzów. Niezależne kino kojarzy mi się z wolnością, która jest nieskrępowana oczekiwaniami komercyjnych domów producenckich czy publicznych instytucji. Oczywiście bez nich robienie filmów nie należy do najłatwiejszych przedsięwzięć. W końcu skądś trzeba wziąć pieniądze. Ale wydaje mi się, że szczególnie w Polsce, twórcy kina coraz lepiej radzą sobie na tym polu i mimo wielu przeciwności wykazują się bezkompromisowością. Podejmują w swoich obrazach intrygujące, kontrowersyjne i trudne tematy. Nie boją się mówić o rzeczach niewygodnych, niełatwych do przyswojenia. Otwierają nowe rejony poznania. Robią sztukę dla siebie, dla innych, ale nie dla zaspokojenia potrzeb materialnych. Jako aktorka staram się robić dokładnie to samo.
 

Rozmawiała: Paulina Januszewska