Image
Jagoda Szelc

Jestem bardzo zainteresowana tematem kryzysu – to, w czym jesteśmy i ta cała nadprodukcja nie może trwać wiecznie, 50 lat i będziemy grzebać w śmieciach. Cywilizacja, w którą tak bardzo zainwestowaliśmy i która oczyszcza tajemnicę sprawia, że przestaliśmy być trochę ludźmi – mówi Jagoda Szelc, laureatka Nagrody Głównej 11. edycji festiwalu Netia OFF CAMERA.

 

Iwo Garstecki: Z jakich korzeni wyrosła „Wieża. Jasny dzień”?
Jagoda Szelc: Miałam takie marzenie, aby zrobić film, który się rozpadnie. Niespecjalnie interesuje mnie opowiadanie historii; myślę, że jest dużo więcej świetnych reżyserów umiejących je pokazywać lepiej. A mnie bardziej interesuje instalacyjne działanie filmu. Ponieważ historię traktuję tylko jako kapsułę stworzoną na potrzeby urządzenia. Filmy to maszynki do robienia czegoś – czy to na widzu, czy na sobie.

Skąd ten pomysł, że film ma się rozpaść?
- Chciałam nadać mu funkcję przypominania ludziom, że mają oni obowiązek wziąć odpowiedzialność za samodzielną interpretację sztuki. Żeby nie była ona tak strasznie elitarna, nie dzieliła na tych, którzy rozumieją i nie rozumieją. Film rozumieją wszyscy. Jedni tylko bardziej boją się o tym mówić, bo uważają, że jest jakaś inna interpretacja. Chciałabym dać jasno do zrozumienia, że nie ma jakiejś jednej interpretacji filmu. Masz absolutne prawo rozumieć filmy jak chcesz (to się w sztuce nazywa hermeneutyką). Kiedy oglądam beznadziejne rzeczy, interpretuję je na własną modłę i nie daję się okraść. Albo więc wychodzisz z seansu i jesteś „na minus”, bo nic nie zrozumiałeś, albo wychodzisz i uznajesz, że zrozumiałeś to, co sobie chciałeś zrozumieć – i jesteś wtedy „na plusie”.

Prawda jest też taka, że filmy są jak papierki lakmusowe. Za każdym razem, gdy ludzie opowiadają mi o „Wieży”, to opowiadają mi o sobie. I to jest taka wielka prawda o nas.

Czy realizując taki film jak „Wieża. Jasny dzień” nie brałaś pod uwagę, że niektórzy widzowie się od niego „odbiją”?
- Absolutnie brałam pod uwagę taką możliwość. Myślę, że nie ma takiego reżysera na świecie, który robi dobrze całej widowni. Nawiasem mówiąc, nie wiem, co to jest „widownia”. Uważam, że nie robię filmów dla widzów (ani nawet dla widza), ponieważ nie wiem, kto czego potrzebuje. Jeśli miałabym do nich przyjść jako wielki reżyser Pantokrator i powiedzieć, jak żyć, co o tym sądzić, to moim zdaniem, obraźliwie patronizowałabym go. Wolę myśleć za Gombrowiczem, mówiącym „zapraszam Was, jako świadka swoich wzruszeń”. Jest to wtedy moim zdaniem sprawiedliwe (a ja lubię to słowo). Nie biorę pod tym względem za nikogo odpowiedzialności. Biorę z procesu robienia filmu na tyle dużo, że nawet jeżeli komuś mój film się nie będzie podobać, to i tak będę cały czas w zysku. Poza tym, to czy film się podoba jest decyzją widza. Byłoby mi przykro, gdyby ktoś powiedział, że jest on źle zrobiony. Uważam, że jestem dobrym technikiem i mam rzemiosło. Poza tym nie zakładam, że będę robić filmy zawsze, nie klasyfikuję się w kategoriach filmowca i nie chciałabym się przywiązywać do tej tożsamości.

Wspomniałaś o sprawiedliwości. Czy posiadasz jakąś kategorię prawdziwej i szczerej translacji swych emocji na język filmowy?
- Bardzo rzadko myślę o emocjach w strukturze filmu. Myślę o emocjach w scenie, ale nie zależy mi na ich manipulowaniu. Bardziej pociąga mnie pobudzanie intelektualne. Wiele rzeczy, które uważam za prawdziwe czy prawdziwsze, wybieram intuicyjnie. Są one prawdziwsze oczywiście dla mnie – nie wiem, co to jest realizm, ale wiem, co to jest naturalizm, który podsłuchuję i w swych filmach odtwarzam. Moim zdaniem trudno by było tego uniknąć, bo każdy „ogląda inny film” w swoim życiu. W ogóle uważam, że jako dzieci jesteśmy uczeni zaniedbywania tych intuicji, przez co nie poddajemy pod wątpliwość wielu rzeczy.

Jak wyglądałoby Twoim zdaniem odpowiednie pod tym względem nastawienie wobec życia?
- Kotarbiński powiedział, że udane życie to udane dzieciństwo do lat sześciu. I ja się pod tym podpisuję. Plus, że potrzeba jest uczyć dzieci wątpić. Cywilizacja idzie w taką stronę, aby zlikwidować tajemnicę. I ja się zastanawiam, po co. Carl Jung mówił o tym, że tajemnica jest naturalną składową świata i abyśmy nie stawali w potrzebie nieustannego kontrolowania tego. Dzieci się natomiast uczy, że mają wiedzieć i przyjmować konkretne założenia. Mam nieco odmienne podejście – budząc się każdego dnia zastanawiam się, czy dana posiadana przeze mnie opinia jest moją własną, czy jest ona może nabyta. Wydaje mi się, że to jest dorosłość. Oczywiście nie kwestionuję tego, że nauka ma sens. Uważam, że proporcje są przesunięte. Uważam za bardzo niebezpieczne, jeżeli całą naszą cywilizację opieramy na technice. Jestem bardzo zainteresowana tematem kryzysu – to w czym jesteśmy i ta cała nadprodukcja nie może trwać wiecznie, 50 lat i będziemy grzebać w śmieciach. Cywilizacja, w którą tak bardzo zainwestowaliśmy i która oczyszcza tę tajemnicę sprawia, że przestaliśmy być trochę ludźmi.

Zwracając się w nieco pogodniejszy jasny dzień, jakie cenne rady przekazałabyś małej Ninie ze swojego filmu?
- Mam 6-letnią przyjaciółkę. Gdy chodzę z nią na place zabaw, to zdaję sobie sprawę z tego, że są one miejscami największej przemocy. Jeżeli zdarzy się, że dziecko upadnie na takim placu, to dostaje trzy informacje od rodziców, którzy nawet nie tyle, że są złymi rodzicami, ile nie zastanawiają się nad tym, co mówią do dzieci. Pierwsza informacja sprowadza się do pytania „po co biegłeś”, co jest absurdalne, bo przecież po to jest plac zabaw. Dowiadują się więc, że są po prostu głupie. Drugą informacją jest powiedzenie, że „nic się nie stało”, co stoi w kontrze do ich emocji, bo jest im przecież przykro. Trzecim działaniem jest skierowanie uwagi dziecka na coś innego, aby je rozproszyć. Robi się mu w ten sposób – od początku istnienia – totalną dysocjację w kwestii tego, co one czują. Dzieci tak naprawdę powinny dostawać informację, że są – to wystarczy. Mniej mówić do dzieci...taki apel.

Widać to chyba w Twoim filmie w przypadku Muli (granej przez Annę Krotoską), przybranej matki Niny.
- Ona jest bardzo dobrą matką. Czy swojemu dziecku mówi jednak mówi mądre rzeczy? Powtarza tylko pewne kanony tego, co należy dziecku powiedzieć. Najpiękniejszy gest, jaki można zrobić wykonuje, gdy pozwala Ninie odejść z Kają. Wznosi się dzięki temu na wyżyny miłości. Jest to jednak w dalszym ciągu pewna próba kontrolowania tej relacji. Nie mam gotowych odpowiedzi. Jesteśmy urodzeni w takim systemie, że albo wszystko, albo nic. Nie ma niczego pomiędzy. Albo jesteś stuprocentowym wegetarianinem, albo nie. Nie dopuszczamy sytuacji, w której chwalimy dziecko za „chociaż trochę”, na przykład, gdy nie je zwierząt tylko przez 5 dni. Nie uczymy dzieci bycia dumnym z tego, że zakręcają wodę w kranie. To jest moja modlitwa. Nie jestem w żaden sposób osobą religijną, ale uważam się za osobę duchową. Realizuję swoje potrzeby duchowe zastanawiając się, co mogę zrobić dobrego dla środowiska. Albo czy w obrębie zdrowych granic, mogę teraz komuś wybaczyć czy obronić siebie. I to jest moja modlitwa.

Czy to również modlitwa postaci w Twoim filmie, Kai?
- Tak, to jest także jej modlitwa.

 

rozmawiał: Iwo Garstecki