Image
fot. kadr z filmu

Legenda o błędnym rycerzu już niejednemu śmiałkowi wśród artystów skutecznie spędzała sen z powiek. Powieść Miguela de Cervantesa próbował bez powodzenia adaptować choćby sam Orson Welles. Innym poległym w pojedynku z Rycerzem Smętnego Oblicza już dawno obwołano również Terry’ego Gilliama. Tymczasem, po 25 latach heroicznej walki z wiatrakami, „Człowiek, który zabił Don Kichota” wchodzi na ekrany kin.

Gilliam, jak zwykle, miał swój własny pomysł na finezyjne opakowanie tego dobrze znanego wszystkim literackiego cukierka. Połyskującym papierkiem stała się tutaj kompozycja szkatułkowa, szeleszcząca gatunkowymi zwrotami akcji i smakująca pysznym humorem sytuacyjnym. Wielobarwne nadzienie tym bardziej uatrakcyjniają znane nazwiska – Adam Driver w głównej roli zblazowanego reżysera reklam, Jonathan Pryce jako rycerz z La Manchy, do tego na drugim planie Stellan Skarsgard i Olga Kurylenko. Wskutek dziwnego zbiegu okoliczności, ze zwyczajnego planu filmowego w Hiszpanii wraz z Toby’m (Driver) wpadamy w sam środek zupełnie nadzwyczajnej historii. W pobliskiej wiosce mieszka bowiem człowiek przekonany o tym, że jest Don Kichotem. W groteskowej atrakcji turystycznej młody reżyser rozpoznaje aktora-amatora, który wystąpił w jego uczelnianym dyplomie, będącym adaptacją rzeczonej powieści de Cervantesa. Szalony staruszek bierze go za swojego Sancho Pansę i wkrótce wyruszają na odsiecz uciśnionym. Po drodze spotkają też piękną Angelicę, której pogmatwane życie osobiste także okaże się silnie naznaczone udziałem w nieszczęsnym debiucie Toby’ego.

Brzmi jak klasyka powieści łotrzykowskiej przepisana na równie sprawdzoną formułę filmu w filmie? Owszem, ale tym razem u Gilliama widowiskowa scenografia nie przysłania opowiadanej historii. Fajerwerki wybuchają na ekranie nie tylko w warstwie dekoracyjnej – całość skrzy się dowcipem i imponuje umiejętnym rozegraniem gatunkowej konwencji. Zanim się obejrzymy, buddy cop movie made in średniowiecze przeradza się w przypowieść o fundamentalnych wartościach, co znakomicie koresponduje z wymową pierwowzoru de Cervantesa. Nowa propozycja Brytyjczyka niesie bowiem ze sobą ważne pytanie o to, jak daleko sięgają granice odpowiedzialności za to, co się stworzyło. Ta kwestia pobrzmiewa w artystycznych sporach od zawsze – dość wspomnieć słynny casus „Mechanicznej pomarańczy” (1971) Stanleya Kubricka, „Urodzonych morderców” (1994) Olivera Stone’a czy nawet „Salo, czyli 120 dni Sodomy” (1975) Piera Paola Pasoliniego. W tego rodzaju przypadkach kruszono kopię w nieco innej kategorii – wspomniane dzieła epatowały brutalną przemocą, czyniąc z niej podstawę swego rodzaju spektaklu oraz stanowiąc nie lada inspirację dla potencjalnych psychopatów wśród widzów. W „Człowieku, który zabił Don Kichota” kaliber problemu wydaje się lżejszy, ale - choć na pewno nie predestynuje filmu do zakazu wyświetlania w kinach – równie istotny. Główny bohater, wbrew swojej woli zostaje tutaj kimś na kształt innej sławnej postaci literackiej – doktora Frankensteina. Podobnie jak stało się to na kartach książki Mary Shelley, jego twór wymknął mu się spod kontroli i obrósł w bolesne skutki, których nawet nie brał pod uwagę. Z każdą kolejną sceną śmiech widza coraz bardziej milknie, by ustąpić refleksji nad konsekwencjami działalności artystycznej oraz pułapce własnego ego. W sidła tej ostatniej finalnie wpadł także i sam Toby, kiedy okazuje się, że sam błądzi po różnych ścieżkach, a jego starania i chęć wybawiania z opresji innych, z góry skazane są na fatum porażki. Spoiler w tytule przeradza się zatem w samym zakończeniu w gorzką, wieloznaczną konstatację.

W wywiadach Terry Gilliam przyznaje, że przez lata traktował swój projekt o Don Kichocie jak... guz. Teraz wzdycha z ulgą, bo nareszcie udało mu się go usunąć. Za ukończeniem tak ogromnego, wieloletniego dzieła z pewnością kryje się satysfakcja równie wielka co bezmierna pustka, czyhająca w tym wypadku na twórcę nieuchronnie. Dobiegający osiemdziesiątki Python przyznaje, że zawsze, gdy odczuwał frustrację związaną z wiecznym odwlekaniem realizacji zwariowanych przygód pewnego jegomościa z La Manchy, zabierał się za coś zupełnie innego. Teraz, gdy nareszcie wygrał z odwiecznymi wiatrakami, musi wyruszyć na poszukiwania nowej filmowej Dulcynei. Niedługo przekonamy się, czy – jak twierdzi spora część krytyków – Gilliam tak naprawdę od lat kręci ten sam film, a nad wszystkimi tytułami, jakie wyszły spod jego ręki, unosi się duch błędnego rycerza. Jak pisał Miguel de Cervantes: Nieszczęścia bowiem zawsze prześladują wyższe umysły.

Monika Żelazko