Image
Sean Baker

Kiedy w nielicznych kinach studyjnych zamęt na ekranie szerzyła nakręcona iPhonem „Mandarynka” (2015), nikt nie spodziewał się, że już dwa lata później „The Florida Project” (2017) wedrze się szturmem na listy oscarowych nominacji. Oba teledyskowe popisy wyszły spod ręki Seana Bakera, który zbiera laury podczas okrągłej, 20. edycji Provincetown International Film Festival!

Z główną nagrodą – Filmmaker On the Edge Award – wyjeżdżało stąd wielu znakomitych reżyserów reprezentujących nurt niezależny: Gus van Sant, Todd Haynes, Jim Jarmusch, Greg Araki, Guy Maddin, Todd Solondz, Darren Aronofsky, Harmony Corine, a nawet sam Quentin Tarantino. W tym roku tę zaszczytną listę poszerzył właśnie Sean Baker. Wybór ten znalazł nietuzinkowe uzasadnienie w słowach Johna Watersa, słynnego enfant terrible amerykańskiego kina undergroundowego i zarazem pierwszego laureata festiwalu. „Znamy Bakera jako cudownego filmowca, ale kiedy oglądacie jego dzieła, to czy nie macie wrażenia, że chyba musi być on również świetnym szpiegiem? Bo w jaki inny sposób wydobywa on prawdę o społeczności outsiderów? Jego filmy nigdy nie są moralizatorskie ani ckliwe, lecz osobliwie budujące - być może po godzinach jest więc pracownikiem socjalnym. Zgaduję, że to swego rodzaju magik. Wydaje się, że w jego obrazach właściwie nie dzieje się NIC – dopóki nie zdasz sobie sprawy, że dzieje się tam absolutnie WSZYSTKO”.

To doskonałe podsumowanie specyfiki języka filmowego, jakim posługuje się Sean Baker. Amerykański twórca wdziera się z kamerą w barwne środowiska zapomniane przez Boga i niechciane przez ludzkość, wydobywając z nich niespotykany wymiar autentyzmu oraz świeżej energii. Gdy bohaterami swoich opowieści czyni się totalnych outsiderów, często wywodzących się z marginesu społecznego – dość wspomnieć młodocianą gwiazdę kina porno z „Gwiazdeczki” (2012), trangenderowe prostytutki w „Mandarynce” czy mieszkańców slumsów na Florydzie – łatwo o uczynienie z nich swoistego zoo freaków, które ogląda się potem z niezdrową ekscytacją i poczuciem wyższości. Baker podąża zupełnie inną ścieżką. Siła tych portretów nieoczywistych zbiorowości tkwi w zupełnej bezpretensjonalności spojrzenia i szczerej sympatii wobec prezentowanych postaci. Niezależnie od tego, czy w trakcie seansu pochwalamy wybory bądź zachowania Sin-Dee mszczącej się na partnerze po wyjściu z więzienia czy matki małej Moonee, której postępowanie ściąga na nią opiekę społeczną - jesteśmy z tymi ludżmi. Razem z nimi się wzruszamy, razem palimy za sobą mosty, razem wychodzimy z nerwów na papierosa i wierzymy, że gdzieś jest Disneyland dla każdego. Nic dziwnego, że taka filmowa rzeczywistość znalazła uznanie w oczach Watersa, który sam jest stałym bywalcem w kręgach rozmaitych wyrzutków. Najdobitniej świadczą o tym chyba "Różowe Flamingi" (1972) - pojedynek dwóch patologicznych rodzin o tytuł najbardziej obrzydliwych i podłych ludzi świata. Brzmi jak jazda bez trzymanki? A i owszem, zamiast krwi w żyłach Johna Watersa płynie raczej rock and roll. Jeśli macie jakieś wątpliwości w tym zakresie, rozwieją je kultowe "Lakier do włosów" (1988) i "Beksa" (1990) z popisowym występem Johnny'ego Deppa.

Sam Baker był wzruszony, odbierając nagrodę z rąk reżysera, którego nazwał ikoną i legendą. Ponadto dodał, że czuję się oszołomiony tak wspaniałym towarzystwem, jakie stanowią dotychczasowi laureaci tej nagrody. Provincetown International Film Festival odbywa się corocznie od dziewiętnastu lat w miasteczku położonym w Massachusetts. Charakter tego wydarzenia jest niezwykły – kultywuje ono wyjątkową tradycję kulturalną tej okolicy. Provincetown to kwitnąca kolonia artystyczna, zawdzieczająca swój niepowszedni status także środowisku homoseksulanemu, w którym się rozwija. Na festiwalowych ekranach często goszczą obrazy o ikonach kontrkultury – Johnie Lennonie, Williamie S. Burroughsie czy Allenie Ginsbergu.

Monika Żelazko