Image
Kadr z filmu "Utoya"

Kontrowersja jest wpisana w tytuł filmu. Od zamachu, którego dokonano na norweskiej wyspie Utoya, dzieli nas siedem lat. Czy tyle wystarczy do zasklepienia ran? Czy po niecałej dekadzie można, z przerażającym realizmem, pokazywać największą po II Wojnie Światowej masakrę?

Erik Poppe, reżyser filmu zdecydował, że tak. Aktorzy w wywiadach wspominali, że zgodzili się wziąć udział w projekcie dopiero po przeczytaniu scenariusza. Nie bez powodu. Ani razu nie pada w nim nazwisko mordercy. Ani razu nie widzimy go na ekranie. To nie jest film o nim, nie jest dla niego. Powstał ze względu na ofiary, ich rodziny i przyjaciół. Dla Norwegów. Dla tych, którzy nadal nie mogą zapomnieć o tym koszmarnym wydarzeniu i których psychika już nigdy nie wróci do stanu sprzed 22 lipca 2011. Trzeba bowiem pamiętać, że (choć na wyspie i w szpitalach zginęło 77 osób) setki przeżyły. Wielu z nich nie miało nawet trzynastu lat. Mimo to widzieli znajomych padających od kul. Martwe rodzeństwo, z którym jeszcze chwilę wcześniej żartowali. 

Akcja zaczyna się od wybuchu samochodu zaparkowanego w dzielnicy rządowej Oslo. „Nigdy tego nie zrozumiesz” - mówi główna bohaterka, patrząc wprost w obiektyw. Jak się okazuje, nie zwraca się jednak do widza. Rozmawiała przez telefon. To wyrwane z kontekstu zdanie okaże się jednak strasznym proroctwem. Niedługo później informacja o eksplozji w stolicy dochodzi do obozowiczów młodzieżówki Partii Pracy. Jest tematem do rozmów, ale nie do paniki. Przewija się między gofrem, kłótnią z siostrą i rozmowach o przyszłości. Nagle spokój burzy pierwszy wystrzał - początkowo brany za wybuch petardy. Gdy po kolejnym w panice zaczynają uciekać ludzie - wszystko się zmienia. Kolejne osoby uświadamiają sobie, że znalazły się w strasznym potrzasku, choć nadal słychać głosy, że może to tylko ćwiczenia, głupi żart. 

Następne 72 minuty obserwujemy walkę nastoletniej Kai (Andrea Berntzen) i jej przyjaciół o życie. Na jednym ujęciu, bez cięć. Ciągła pogoń za bohaterką. Daje to poczucie ogromnego realizmu, dla wielu zbyt ciężkiego, zbyt mocnego. Jakbyśmy byli razem z tymi młodymi, pełnymi planów na przyszłość ludźmi. Jednymi z nich. Godzina i kwadrans - tyle, ile ofiary czekały na nadejście pomocy - zdają się trwać w nieskończoność. Tak długo walczyły same z sobą - pomóc innym, czy uciekać; poddać się, czy starać się przetrwać. Nikt nie wie jak, nie tyle powinien, ile ma się zachować. Nie ma się co dziwić - kto mógłby przypuszczać, że doroczny wyjazd integracyjny zamieni się w piekło. Obraz ten pokazuje, jak bardzo gdybanie „a ja na ich miejscu, to...” jest idiotyczne i nie na miejscu.

Przeraża i zmusza do myślenia. Nie jest to film lubiący metafory - pokazuje zdarzenia w skali 1:1. Ciężko wyobrazić sobie osobę, która widzi zamordowane z zimną krwią dzieci i przechodzi obok nich obojętnie. Dzieci, które zginęły przez skrajnie prawicowe poglądy. Przez chory wymysł szaleńca. Przez nienawiść. Po tym filmie nie można bez emocji przyglądać się ekstremistycznym hasłom. Można mu wiele zarzucić, ale jedno jest pewne - rozbudza empatię. Sprawia, że każdy zatrzymuje się na chwilę i zadaje sobie pytanie - na jak wiele w debacie publicznej możemy pozwolić radykałom. Bo wszystko przecież zaczyna się od słów. 

Miłosz Kaszuba