Image
fot. kadr z filmu "A star is born"

I’m on the edge of glory and I’m hanging on a moment of truth – śpiewała w 2011 roku Lady Gaga w swoim trzecim singlu. Teraz, za sprawą swojej współpracy z Bradleyem Cooperem, ma swój moment prawdy na srebrnym ekranie. O jej niepodważalnym statusie królowej światowej sceny muzycznej nikogo już od dawna nie trzeba przekonywać. Na naszych oczach (i uszach) narodziła się właśnie nowa gwiazda – i trudno zachować poker face, gdy ogląda się ten bad romance!

Aż trudno uwierzyć, że nowe dzieło Bradleya Coopera to już trzecia wersja tytułu z 1937 roku. Pierwowzór rozgrywał się w nieco innych okolicznościach – ta baśń rozpisana była na środowisko filmowe, wielka miłość połączyła więc początkującą aktorkę i gwiazdora ekranu. Siedemnaście lat później George Cukor wyreżyserował „Narodziny gwiazdy” z Judy Garland w roli śpiewaczki. W 1976 roku zaś doczekaliśmy się produkcji z udziałem Barbry Streisand. Co takiego jest w tej historii, że wciąż chce się do niej wracać i przeżywać na nowo?

„Narodziny gwiazdy” doskonale odnajdują się w świetle modnej dziś postironii. To seans, na którym roni się łzy wzruszenia, bohaterom kibicuje się w każdej scenie i razem z nimi staje się na estradzie, by śpiewać rockowe kawałki na przemian z rzewnymi balladami. Doskonale wpisuje się on w pragnienie przeżycia autentycznych, silnych emocji, a jednocześnie w eskapistyczną potrzebę otrzymania pięknie opakowanej, słodko-gorzkiej bajki. Wszyscy znamy wszak ponadczasową baśń o Kopciuszku i kochamy przeglądać się w jej wariantach. Ona piękna, skromna, utalentowana, ale niepewna siebie i swoich możliwości. On przystojny, bogaty, z sukcesami, ale samotny i nieszczęśliwy. Zrządzenie losu sprawia, że drogi tych dwojga przecinają się, efektem czego wywracają swoje dotychczasowe życie do góry nogami. Przed Państwem nowa power couple show-businessu! Muzyczne hity przeplatają romantyczne spacery po parkingu i wspólne kąpiele w wannie, ale tej miłości do szaleństwa zagraża jednak równie silny pociąg do alkoholu. Show must go on? Nie tym razem.

Lady Gaga nie zawodzi – i to nie tylko w warstwie wokalnej, co było do przewidzenia, ale również na polu stricte aktorskich umiejętności. Już dziś możemy być niemal pewni, że „Shallow” pewnym głosem wyśpiewało sobie Oscara. Czy jednak sama Lady Gaga może na niego liczyć? Lata spędzone na planie widowiskowych, mocno opartych na różnego rodzaju performance’ach teledysków, zbierają swój plon w występie w pełnometrażowym filmie. Między Gagą a Cooperem aż iskrzy – chemia, jaka wytwarza się między tym dwojgiem, jest nie tyle wartością dodaną filmu, co jego zasadą. Bez niej ten remake po prostu by się nie udał. Oczywiście, świetnie gra też uwspółcześnienie historii, a komercyjne teledyski Ally, zrealizowane w duchu MTV, przyprawiają o ciarki zażenowania – zwłaszcza, że bez trudu możemy odnaleźć w nich sporo kontentu z YouTube’a.

Machina snów, zwana dalej kinem, od dawna cierpi na nieuleczalną chorobę zwaną sequelozą. Jako jej groźniejszy wariant zdecydowanie jawi się wysyp(ka) remaków. Niektóre z nich, przyznać należy, to strzały w dziesiątkę. Niestety, po seansie większości z nich często najlepszym wyjściem wydaje się już tylko złoty strzał. Na szczęście najnowsze dzieło Bradleya Coopera plasuje się w tej pierwszej grupie. Na pierwszy rzut oka, miało sporą szansę stać się kolejnym odgrzewanym kotletem, niechcianym wykonem na hollywoodzkich dożynkach. Jednakże połączenie charyzmy Coopera, doskonałych numerów na soundtrack’u oraz melodramatycznego sztafażu, a wszystko to podbite blaskiem talentu i urody Lady Gagi, bezpardonowo wiodą ten projekt na skraj chwały. I nic dziwnego, bo w końcu – she was born this way!

Monika Żelazko