Image
fot. kadr z filmu

Żar namiętności, dzikość serc, zdrada. Wszystkie te elementy dyktują kroki w tangu. W suspiriowym tańcu dwojga włoskich kochanków wieje jednak chłodem. Luca Guadagnino, niczym rasowy wampir, wyssał z Dario Argento wszystko, co najkrwistsze i bez skrupułów  porzucił na parkiecie. W jego interpretacji słychać odgłosy pierwowzoru, ale nowa „Suspiria” przemawia własnym, złowieszczym głosem.

Jest rok 1977. Amerykanka Susie przybywa z Ohio do Berlina, by rozpocząć naukę w sławnej szkole baletowej Heleny Markos. Swoje umiejętności doskonalić będzie pod okiem charyzmatycznej Madame Blanc. Szybko zaczną się tu dziać dziwne rzeczy. Komnata tajemnic została otwarta, kolejne uczennice giną w tajemniczych okolicznościach, a Susie nie zamierza biernie czekać na swoją kolej na ołtarzu ofiarnym.

Ci, którzy czekali na zapierające dech w piersiach sekwencje baletowe i kampowe celebracje motywów wywodzących się z pierwowzoru, gorzko się rozczarują. Guadagnino przepisał „Suspirię” na współczesny język. Wybrzmiewa on nie tylko w zastosowanych środkach wyrazu, ale także w metaforze powojennej traumy, w kontekście której potrzeba odrodzenia i ustanowienia nowego ładu zyskuje głębokie znaczenie.  W warstwie (audio)wizualnej czerwień wypełnia ekran w równym stopniu co szarości i czernie, a histeryczne krzyki przerażenia zagłusza raczej moc demonicznych spojrzeń, skierowanych prosto w oko kamery. „Suspiria” to miejscami również naprawdę sugestywny body horror. Tak naturalistycznych charakteryzacji, niejednokrotnie przyprawiających o mdłości czy ścisk w żołądku, nie powstydziłby się sam David Cronenberg. Z kolei estetyka sennnych koszmarów, licznie przeszywających fabułę, przywodzi na myśl oniryzm spod znaku Davida Lyncha. Co imponujące, pomimo tych wszystkich wyraźnych inspiracji i odwołań, włoski reżyser tworzy niepowtarzalną jakość, sygnowaną już własnym nazwiskiem.

Luca Guadagnino daje się tu zresztą poznać jako istny kameleon ekranu. Jego najnowszy film to niewątpliwie produkcja z rozmachem, ale w diametralnie innym wydaniu niż ten towarzyszący niedawnemu oscarowemu hitowi. „Suspiria” wydaje się wręcz ponurym rewersem zalanych italskim słońcem „Tamtych dni, tamtych nocy”. Rozbuchana seksualność i młodzieńcza energia ustępują tutaj miejsca lodowatemu chłodowi i aurze tantrycznej ceremonii. Pocztówkowe scenerie Włoch zostają zaś bez żalu wymienione na posępne kadry z Berlina lat 70. Ów niezwykły efekt niemal infernalnej miejskiej przestrzeni udało się wyzyskać dzięki decyzji o nakręceniu filmu na taśmie 35mm oraz niezwykłym umiejętnościom operatora Sayombhu Mukdeeproma, który prowadzenie kamery oparł w dużej mierze na slow motion i zoomach. To im Dakota Johnson zawdzięcza zupełnie nową twarz, która silnie naznacza jej nad wyraz niepokojącą kreację. Z kolei jak zawsze intrygująca Tilda Swinton w „Suspirii” zachwyca potrójnie – bo wszak w tyle właśnie postaci się wcieliła. Muzyka przygotowana przez Thoma Yorke’a, wokalistę Radiohead, świdruje uszy, jednak absolutnie nie wytrzymuje porównania z kultową ścieżką dźwiękową zespołu Goblin z pierwowzoru.

Luca Guadagnino przez bite sto pięćdziesiąt dwie minuty projekcji igra z oczekiwaniami widza i, zamiast prezentować piękno ruchu jako sztuki oraz wywoływać zachwyt nad smukłymi sylwetkami uczennic szkoły, eksponuje brzydotę ciała ludzkiego. Taniec zostaje tu z kolei sprowadzony do roli wyzutego z widowiskowości obrzędu. Momentami kojarzy się z okultyzmem, czasem przypomina tylko wyczerpującą, rytualną walkę. Dojmującym uczuciem, jakie przejmuje widza, wydaje się być wstręt. Według Immanuela Kanta, jest on „potężnym doznaniem witalnym, przenikającym ciało tak dalece, jak jest w nim życie”. Podczas seansu „Suspirii” można poczuć absolutnie wszystkie zakamarki swojego ciała. A potem jeszcze chcieć, więcej.

Monika Żelazko