Image
Piotr Domalewski

Swoim pełnometrażowym debiutem reżyserskim szturmem podbił Złote Lwy i Orły. Urodził się w Łomży, studiował w Krakowie i Katowicach, grał w Trójmieście i we Wrocławiu. Piotr Domalewski zdradził nam swój sekret filmowej kariery.

 

Miłosz Kaszuba: Jest Pan aktorem, reżyserem i scenarzystą. W której z tych ról czuje się Pan jednak najlepiej, najswobodniej?

Piotr Domalewski: Najswobodniej czuję się jako aktor. Najbardziej ekscytuje mnie natomiast reżyserowanie. Robiąc to, zapominam absolutnie o wszystkim! Nic mi wtedy nie dolega, nie czuję bólu - to jest jakiś wir twórczy. Pisanie za to daje największą satysfakcję. Wspaniale jest, że piszesz coś, co później ma szansę się ucieleśnić. Choć jest to też najbardziej trudne i żmudne. Czasami jest to tortura w samotności. Jak widzisz - w każdym z tych zawodów czuję się inaczej, nie mogę wskazać najlepszej roli.

 

W „Cichej nocy” doskonale widać jak wielką wagę przykłada Pan do scenariusza. Jaki jest klucz do napisania dobrego tekstu?

Trudno powiedzieć jak dobrze pisać. Nie ma na to metody. Ja uczyłem się tego sam i szczerze mówiąc - nadal to robię. Nie jest tak, że możesz posiąść jakąś wiedzę i niczego więcej już nie potrzebujesz. Za każdym razem trzeba do tego podchodzić trochę na nowo. Może to zabrzmieć głupio, ale bywa tak, że piszę dialog i myślę: „OK, jak on jest taki mądry, to trzeba go trochę ustawić do pionu” i natychmiast pojawia się jakaś cięta riposta. Albo: „on się chyba za dobrze czuje. Musi tam przejechać jakiś samochód i oblać go wodą z kałuży”. Czasami jest tak, że napiszę jakąś scenę, a dwa tygodnie później do niej wracam i sam siebie zaskakuję. Na tekst trzeba być otwartym. Wydaje mi się, że nie da się pisać uczciwie w „zaprogramowany” sposób. Jako twórca bywasz w różnych stanach - trzeba je oddawać w swoich tekstach, trzeba używać siebie. Inaczej piszę, gdy jestem szczęśliwy, inaczej, gdy jestem smutny. Lubię to łączyć! Tak też tworzyłem scenariusz do „Cichej nocy” - przeszedł on swoją drogę.

 

Młodzi są niecierpliwi. Chcą dostać wszystko tu i teraz. Pomimo że Pański najnowszy film jest pełnometrażowym debiutem, ma Pan za sobą kilka etiud reżyserskich. Czy Pańskim zdaniem jest to najlepsza z dróg, którą powinien przejść artysta?

Droga, którą ja wybrałem to moja zbroja. Przez wiedzę zdobytą w krótkim metrażu, teraz gdy wchodzę na plan, wiem jak mam działać. Wszystko co mogło się nie udać, z czym mogłem mieć problem, przeżyłem na planie swoich shortów. Trudno, żeby coś mnie zaskoczyło. Bez nich sobie tego nie wyobrażam. W każdym z nich sprawdzałem coś innego, a później do „Cichej nocy” wziąłem po szczypcie. Czułbym się trochę nie fair, gdybym zabrał się za film, nie wiedząc dokładnie co robię. Nie jestem typem człowieka, który myśli „na przypale, albo wcale - jakoś się uda”.

 

„Cicha noc” to też rewelacyjne kreacje aktorskie. Szczególnie aktorzy młodego pokolenia zaskakują dojrzałością i świadomością swoich umiejętności. Czy, choćby z racji swojego własnego doświadczenia, ma Pan jakąś złotą radę dla studentów szkół teatralnych?

Uważam, że bycie aktorem, to bycie sobą w założonych okolicznościach. Jeśli masz grać jakiegoś psychopatycznego mordercę, to wiadomo, że nie można tego brać zbyt dosłownie. Możesz jednak znaleźć część siebie, taką nutę, która poruszona, w ostateczności mogłaby poskutkować takim zachowaniem. Tak też rozmawialiśmy z Dawidem Ogrodnikiem - że mi chodzi o niego. On mnie interesuje w tej wyobrażonej sytuacji, że to właśnie on wraca w wigilię z saksów do domu. On jako on. Dawid Ogrodnik. I tak to budowaliśmy.

 

A jaka droga jest najlepsza dla aktora? Do filmu przez teatr czy serial?

Jak ja zaczynałem, byłem w szkole teatralnej, to kłopotliwe było granie w produkcjach telewizyjnych. To było tylko dziesięć lat temu, ale gdy jakiś uznany aktor nagle pojawiał się w serialu, wszyscy mieli dziwne podejście. To się zmienia. Wspaniała kariera mojej przyjaciółki i koleżanki z roku, Basi Kurdej-Szatan, zaczęła się od reklamy sieci komórkowej. I bardzo dobrze, bo zawsze była niezwykła i dziwiłem się, że nikt tego wcześniej nie docenił. Więc drogi są różne - ważne, żeby mieć coś do zaproponowania.

W ścieżce teatralnej natomiast jest jedna bardzo dobra rzecz, którą ja przeżyłem. Po szkole trafiałem do różnych teatrów i zawsze miałem takie szczęście, że dostawałem duże, główne role. Pracowałem ze świetnymi aktorami. To był ciągły trening, ciągłe stawianie sobie nowych zadań i ponoszenie poprzeczki. Pierwszy spektakl robiłem w Teatrze Wybrzeże z Mirkiem Baką. Zawsze, gdy wstawałem rano, rozgrzewałem dykcję, bo bałem się, że powie: „przyjechał chłop po Krakowie i nie można zrozumieć co on mówi”. Najważniejsze, to mieć cel. Ja chciałem zrobić film.

Choć miałem plany B! Zakładałem, że jak nie zdobędę dofinansowania, to zbiorę oszczędności, kilku znajomych aktorów i mimo wszystko jakoś to zrobimy. Albo, że przedstawimy scenariusz w formie sztuki teatralnej - stworzymy spektakl bazując na akcji przy stole.

 

Twórcy to fundament, ale kino nie istniałoby bez widzów. Jaki film każdy w swoim życiu powinien obejrzeć? Do jakiego obrazu Piotr Domalewski wraca z rozkoszą?

Ciężko jest wybrać jeden, mógłbym podać tysiąc tytułów. Jeśli musiałbym wybrać, byłaby to „Niekończąca się opowieść”. Miałem chyba z sześć lat, kiedy byłem na nim w kinie. Już wtedy urzekł mnie scenariuszem i konceptem. Świat wyobraźni i dziecko, które go buduje - jest w tym coś pięknego na poziomie literackim. I latający smok, który jest psem! Bawi mnie to, bardzo go lubię, jest naprawdę czaderski!