Image
Kamila Szatan

Reżyser, scenarzysta, wykładowca. W tegorocznym Konkursie Polskich Filmów Fabularnych możemy oglądać jego film pt.: „Zgoda” – z Maciejem Sobieszczańskim o niezależności, Hanekem i... Eskimosach.

Kinga Majchrzak: Mówiąc o swojej filmowej diecie użył Pan określeń: wszystkożerny, kompulsywne oglądanie i hardkorowy kinoman. Proszę się teraz z tego wytłumaczyć.

Maciej Sobieszczański: Zacząłem oglądać filmy, kiedy byłem małym chłopcem; a było to w latach 70-tych. Telewizja Polska emitowała wtedy każdy rodzaj filmu oprócz tych superkomercyjnych, bo one do nas nie docierały. Mieliśmy za to dostęp do bardzo ambitnego kina z całego świata. Jako małe dziecko wciągałem w siebie emocjonalnie Bergmana, Felliniego… Oczywiście nie mając bladego pojęcia o tym kto to jest, co proponuje, dlaczego mi się to podoba. Kiedy potem wracałem do tych filmów, już jako dojrzalszy, dorosły człowiek, ze zdziwieniem konstatowałem, że wszystkie te filmy, które znam i które widziałem, stały się częścią mojego języka, i w jakiś sposób rozumienia kina.

Oglądam każde kino - od najgłupszych komedii po superambitne filmy. Nie ma dla mnie czegoś, co jest niedobre. Czegoś, co mnie odpycha. Zawsze interesuje mnie język, zawsze interesuje mnie, gdzie jest kino, a gdzie jest rzeczywistość. I w jaki sposób ta rzeczywistość się w tym kinie w nawet najbanalniejszy sposób odbija.

A kompulsywność? Dla mnie wizyta w kinie była i do dzisiaj jest wyjątkowo emocjonalnym spotkaniem z innym człowiekiem, z jakimś innym światem.

Czyli jest jeszcze w kinie coś, co może Pana zaskoczyć?

- Ależ jest mnóstwo. To kino zmienia się niesłychanie, co dwa trzy lata przychodzą nowe rzeczy, nowe trendy, nowe sposoby myślenia. Uczę też w szkołach filmowych: i w Szkole Wajdy, i w Łódzkiej Szkole Filmowej. Widzę, jak z każdym rokiem przychodzą nowi ludzie. I ci nowi ludzie przychodzą z …

Nową energią?

- Nową energią, ale też nowymi światami. Zaczynają później opowiadać te swoje historie i siłą rzeczy są one zupełnie inne od tego, z czym ja wchodzę do kina, czego ja potrzebuję. Kino ciągle się zmienia – i na tym polega jego siła. Pamiętam, jak w zeszłym roku Agnieszka Holland powiedziała podczas gali zamknięcia, że jest bardzo z siebie zadowolona, bo mogła obejrzeć te wszystkie konkursowe filmy. A jak sama o sobie mówi - jest super złodziejem. Jest chciwa tych rzeczy, które ogląda u innych reżyserów, próbuje je zawłaszczyć i przełożyć na swój język, spróbować coś z tego zrobić.

Ale czy po tych wszystkich obejrzanych filmach, przeczytanych scenariuszach i napisanych swoich, po przeczytanych książkach w ilości, która jak sam Pan kiedyś powiedział, doprowadziła Pana do przedawkowania – potrafi Pan spojrzeć na film jako naiwny widz?

- Zwykle, jeżeli film jest dobry a historia opowiedziana ciekawie, to nie włączam tego swojego aparatu. Na moje szczęście! Mój aparat włącza się tylko wtedy, gdy coś nie gra. (śmiech) Wtedy, oglądając zaczynam sobie mówić: „Nie no, tu za wcześnie wystartowali”, „Za wcześnie odpalili tę rakietę”, „E nie, to później”, „Nie no, to jest błąd”. Ale dzieje się tak wtedy, kiedy ktoś nie odrobił dobrze lekcji, nie przesiedział tego pomysłu wystarczająco długo, aby mogło to rozbłysnąć w całej okazałości.

Michael Haneke miał 47 lat, kiedy wyreżyserował swój pierwszy film. Pan był w dość podobnym wieku. Lepiej później niż wcześniej?

- A Joseph Conrad zaczął pisać swoje książki po pięćdziesiątce. Haneke opowiada takie rzeczy, które może opowiadać bardzo dojrzały twórca. Trudno mi sobie wyobrazić takiego dwudziestoparoletniego Hanekego, który by takie rzeczy opowiadał. Żeby opowiedzieć historię tak, aby nie była ona błędem, skuchą albo niedokończeniem trzeba doświadczenia i dojrzałości. Ja wszedłem do kina od strony scenariusza. Skończyłem Łódzką Szkołę Filmową i zacząłem pisać scenariusze, ale właściwie od zawsze interesowałem się teatrem, który był dla mnie pierwszą świadomą nauką myślenia opowiadaniem. Konstruuję swój świat filmowy w podstawowej warstwie z dramaturgii teatralnej, i żeby nakręcić „Zgodę”, mój język filmowy musiał dojrzeć.

To Pana oczekiwanie jest też chyba oczekiwaniem na gotowość społeczeństwa.„Zgoda” wzbudziła sporo kontrowersji. Czy w Pana opinii kontrowersja pomaga scenariuszowi?

- „Zgoda” nie była pomyślana jako taka. Kij w mrowisko mogliśmy wbić na milion sposobów. Poruszyliśmy trudny temat, dotknęliśmy białej karty polskiej historii. Bardzo świadomie unikałem konfrontacyjnego języka. Na przykład Pasikowski od początku adresował „Pokłosie” do dużej, wielotysięcznej widowni. Szukał kontrowersji, konfliktu na różne sposoby – pamiętamy na przykład ostatnią scenę filmu, kiedy bohater grany przez Macieja Stuhra zostaje przybity do drzwi stodoły. Wydaje mi się, że zrobił to po to, by wywołać ostrą dyskusję na ten temat. Dodajmy, dyskusję w moim poczuciu bardzo ważną. Ja nie miałem takiej potrzeby. Wręcz przeciwnie; uważałem, że temat, po który sięgam, wymaga by wpuścić go w nasze społeczeństwo w sposób możliwie jak najłagodniejszy. Ba, to film, który miał przywracać pamięć o ofiarach tego obozu.

Co poradziłby Pan młodym, początkującym dopiero twórcom-scenarzystom?

- Nie opowiadajcie o sobie. Początkującym scenarzystom często wydaje się, że ich życie jest na tyle ciekawe i interesujące, że warto opowiedzieć o nim innym. Jeżeli nie jest się Lechem Wałęsą, to lepiej nie zabierać się za takie rzeczy. Scenariusze trzeba opowiadać przez siebie. Ale nie o sobie. Z drugiej strony, istotne jest to, co zwykł mawiać w takiej sytuacji Wojciech Marczewski: nie opowiadajcie o Eskimosach.

Dlaczego?

- Bo nie wiemy, co się Eskimosom śni. Dobrze możemy opowiadać tylko o ludziach, których znamy. O świecie, który wiemy, jak smakuje, jak pachnie.

W jednym z wywiadów powiedział Pan, że „w życiu trzeba smakować wielu rzeczy, żeby dowiedzieć się na czym nam naprawdę zależy”. I już Pan wie?

- Kiedy jest się na początku drogi, każde drzwi wydają się być kuszące, każda myśl – interesująca. Koniec końców trzeba wybrać tę jedną i to jej całkowicie się poświęcić. Bez reszty i z pasją. Ja chcę robić filmy. Wiem, na jakim poziomie rzemiosła jestem w tej chwili. Błędy, które zrobiłem przy „Zgodzie” zapisałem i zanotowałem na poczet kolejnych filmów, żeby ich znowu nie popełnić. Debiut jest momentem szczególnym; musi być wystarczająco dobry, żeby pozwolili nam zrobić kolejny film. Można go zrobić tylko raz. I dlatego trzeba to zrobić dobrze, żeby przyjęcie było jak najlepsze.

Czym dla Pana jest niezależność?

- Niezależność to dla mnie szansa na artystyczną pełnię. Kino ma tę niebezpieczną właściwość, że robi je nie tylko jeden człowiek; nie tylko reżyser, ale i 150 innych osób. Każda z nich przychodzi do mnie ze swoją propozycją. A ja muszę znaleźć z nimi wspólny język i nie uronić z ich propozycji ani kropli nie tracąc jednocześnie własnego zdania. W tym z założenia jest silny konflikt. Rozstrzygam go biorąc odpowiedzialność za każdą decyzję. To nie niezależność, ale odpowiedzialność jest dla mnie w kinie najważniejsza. Dzięki temu wiem, że każde ujęcie, zdanie, każda myśl – jest moja.

Rozmawiała: Kinga Majchrzak

fot. Kamila Szatan