Image
fot. kadr z filmu

Po „Climaxie” Gaspara Noe wszyscy zrozumiemy, że „Nagi lunch”, „My, dzieci z dworca Zoo”, czy „Requiem dla snu” były jedynie tripem dla amatorów. „Climax” tak naprawdę nie jest filmem, a doświadczeniem, które zostawi ciebie z kacem, jakiego jeszcze nigdy w życiu nie miałeś. 

Ciężko powiedzieć, że stykając się z twórczością Gaspara Noe ogląda się bohaterów wraz z ich imionami, uniesieniami, kłopotami. Gdyby ukraść im twarze i tożsamość film dalej pozostałby tym samym filmem. Bo to bardziej przyglądanie się stanom, uczuciom i ekstazom, niż wysłuchiwanie konkretnej opowieści. Zaobserwować to można już na sali kinowej. Istnieje legenda, iż podczas projekcji „Love” nie jeden raz zauważono masturbującego się widza. O ciszy podczas sensu „Climaxu” również można było zapomnieć. Nie minęła chwila, a pomiędzy siedzeniami zrobiło się równie duszno co wewnątrz filmu. Reakcje oscylowały pomiędzy nerwowym śmiechem, a panicznymi szeptami – „ja tego nie wytrzymam”. Mimo wszystko, z sali nie uciekła ani jedna osoba.

Realność filmów Gaspara Noe jest fizycznie wyczuwalna. Boli głowa, oddech i puls są przyśpieszone, z minuty na minutę robi się coraz bardziej niewygodnie. Może i nie przypadkowo w „Climaxie” pojawia się vogueing, który jest blisko związany z kategorią realness. Trzeba jednak przyznać, że vogueing w filmie twórcy „Wkraczając w pustkę” jest zupełnie inny od jego najbardziej popularnego przedstawienia filmowego w „Paris is burning”. Bohaterowie dokumentu Jennie Livingston mówią, że chcą być sławni, piękni i rozpuszczeni. W „Climaxie” wszelkie pragnienia są materializowane od razu.

Chociaż sam początek filmu jest złudnie spokojny. Jest rok 1996, Noe podpowiada nam, że wydarzenia, których będziemy świadkiem wydarzyły się naprawdę. Takie można mieć wrażenie. Bohaterowie filmu patrząc wprost w oko kamery, opowiadają o swoich doświadczeniach z tańcem, ze światem artystycznym. Wszystko wydaje się być oczywiste – większość uczestników opowiada o istotności tańca, o pasji, o wolności. Jednak ekran małego telewizora, poprzez który obserwujemy bohaterów otaczają kasety VHS – widać „Suspirie”, „Salo, czyli 120 dni Sodomy”, nawet „Opętanie” Żuławskiego. Wiadomo już, że coś pójdzie nie tak.

Życie jest zbiorową niemożliwością – mówi w filmie Gaspar Noe. Uwidacznia się to prawie na samym początku. Jedyną możliwością synchronizacji jest układ taneczny ukazany w pierwszych minutach filmu. Później, wspólnotowość i jedność okażą się absolutnie niemożliwe. Tancerze wzajemnie się obgadują, rzucają sobie coraz bardziej pijane, wygłodniałe spojrzenia, każdy już tańczy tylko dla siebie, a sangria leje się szybciej niż pulsująca muzyka. Słowa Piny Bausch – dance, dance, otherwise we are lost – wydają się być zwykłym absurdem. Taniec prowadzi do jeszcze większej zguby. Zatrzymanie się również nie jest możliwe. Tak naprawdę ucieczki nie ma.

Bohaterowie filmu są nieobliczalni od samego początku, ale kiedy odkrywają, że do pitej podczaj imprezy sangrii ktoś dodał dziwnej, halucynogennej substancji stają się demonicznie impulsywni. Bajeczny melanż przeradza się w szatański dj-set, na którym chyba nie chcielibyśmy być.

Ale tak naprawdę nie wiadomo już czego byśmy chcieli. Noe upija widza już na samym początku, rozpoczynając film napisami końcowymi, odurzając migającymi neonami, obracając kamerę do góry nogami. Nieprzypadkowo mamy styczność ze światem a rebours. Znajdujemy się w samym środku koszmarnego karnawału, w którym każdy ruch jest dozwolony, w którym krew, seks, łzy i pot zalewają wszelkie zasady i wyśmiewają się z moralności, która ostatecznie też jest pomysłem arbitralnym, jakimś wyborem czegoś jako celu samego siebie. Nie ma tutaj piekła/nieba, bo nie można niczego wybrać. Noe zdejmuje z kampowej przeestetyzowanej imprezy wszystkie cekiny. Zostaje przemoc, śmierć i kilka ostatnich oddechów pożądania.

Jednak z „Climaxem” jest ostatecznie tak, jak z  „Ogrodem rozkoszy ziemskich” Hieronima Boscha. Jednocześnie chcesz patrzeć i odwrócić wzrok. Czy grzech w takim razie zwycięża? Noe nie moralizuje, nie macha palcem, że nie można tak przesadzać z życiem. Najtrudniejsze w „Climaxie” jest to, że sam decydujesz, czy po wyjściu z kina pójdziesz do domu, czy na techno. Bez względu na decyzję, „Climax” z pewnością jest najtańszą używką, jaką możesz sobie sprawić w piątkową noc.

Spróbujcie przeżyć.

Julia Smoleń