Image
120 uderzeń serca

Prawidłowy puls u osoby dorosłej to 70 uderzeń na minutę. 120 uderzeń, tak jak w tytule filmu Robina Campillo, oznacza tachykardię – zbyt wysokie tętno, który może być objawem AIDS. Jednak nie tylko do samej choroby odnosi się ten tytuł – szybkie bicie serca to doskonała metafora całego dzieła i jego wielkiego oddania sprawie.

Nathan, protagonista filmu Robina Campillo, dołącza do paryskiego oddziału ACT UP – powstałej w Stanach Zjednoczonych organizacji walczącej z dezinformacją na temat AIDS, która charakteryzuje się bardzo radykalnymi działaniami. Zakochuje się tam w zakażonym wirusem HIV Seanie. Razem z grupą walczą z korporacją farmaceutyczną, blokującą wyniki badań nad nową metodą leczenia choroby. Uczucie między Nathanem i Seanem jest naznaczone pogarszającym się stanem zdrowia tego drugiego – ich związek musi się zmierzyć z uciekającym czasem. Miłość i śmierć przeplatają się w słodko–gorzkim tańcu, a to wszystko na tle dramatycznej walki, w której stawką jest życie.

Film balansuje pomiędzy ukazaniem możliwie najprawdziwszej rzeczywistości chorych na AIDS, a politycznym esejem na temat odtrącenia i milczenia o ich cierpieniu. Campillo znany jest ze swoich zaangażowanych, lewicowych filmów o tematyce gejowskiej; widać to było już w jego "Eastern Boys" z 2013 roku, który nawiasem mówiąc zdobył Krakowską Nagrodę Filmową w Konkursie Głównym "Wytyczanie drogi" na Netia OFF CAMERA 4 lata temu. Jednak chwilami doprowadza go to do wątpliwych zabiegów – choćby ukazanie kurzu unoszącego się w klubie, zmieniającego się w zdrową komórkę atakowaną przez wirusa HIV.Sekwencje imprezy w klubie, które pojawiają się w filmie kilkukrotnie po pewnym czasie przestają być atrakcyjne.  Podobnie jest ze scenami zebrań ACT UP – żywiołowe dyskusje o metodach walki o życie tracą ze swojego dramatyzmu, gdy pojawiają się co kilkanaście minut. Nie pomagają w tym również wzniosłe, wywrzaskiwane pamflety o walce i poświęceniu dla Sprawy. Nie neguję powagi sytuacji, w jakiej znajdują się bohaterowie, ale brak umiaru sprawia, że Campillo nie udaje się poruszyć widza, który w końcu reaguje wzruszeniem ramion widząc zmagania z kolejnymi przeszkodami.

Film natomiast dużo zyskuje, gdy skupia się na samej obserwacji terminalnie chorego „trafionego” (jak zarażonych wirusem HIV nazywają bohaterowie). Reżyser bardzo metodycznie ukazuje powolną cielesną degradację i rosnące trudności z codziennym funkcjonowaniem. Robi to bez zbędnego tragizmu i odziera proces powolnego umierania z wszelkiego romantyzmu, demonstrując drastyczne chudnięcie, afty w ustach, czy mięsaki pokrywające ciało bez upiększeń i skrótów. Paradoksalnie więcej osiąga poprzez taką dokładną obserwację, niż ukazywanie kolejnych, coraz bardziej nużących spotkań grupy. Niezdarne rozmowy o niczym pogrążonych w żałobie przyjaciół kolejnej ofiary choroby potrafią chwycić za serce mocniej, niż wywrzeszczane na forum ACT UP postulaty. Choć w tej „zaangażowanej” części filmu także zdarzają się fenomenalnie zrealizowane sekwencje. Spektakularna grudniowa akcja ACT UP z zabarwioną na czerwono Sekwaną i tłumem protestujących, leżących na ulicy w geście biernego oporu robi wielkie wrażenie, podobnie jak bardzo wymowny atak na firmę farmaceutyczną. Rozbryzgująca się na logo korporacji czerwona farba to bardzo dobitny symbol. Ta obrazowość, zarówno w naturalistycznej obserwacji umierania, jak i efektach działań ACT UP stanowi największy atut filmu.

Z dzieła Marokańczyka bije jego oddanie sprawie. Niestety, z powodu tego oddania zdarza mu się przeszarżować. Nikt nie lubi, gdy wciska mu się idee siłą do głowy, a Campillo właśnie tak zachowuje się w „120 uderzeniach serca” – jak zaangażowany w walkę agitator. Chwilami może to wzbudzać uśmiech politowania, ale całościowo warto spędzić te niespełna dwie i pół godziny z jego dziełem, by doświadczyć jego talentu do tworzenia poruszających, na długo zostających w głowie obrazów.

Jakub Dzióbek